Skip Navigation
 

44. INCYDENTU NIE BYŁO

Jazia Iwanowskaja - część II

Pewnej nocy zrobiono zbiórkę w drugiej części naszego sektora. Powiedziano, że ma być wymarsz z obozu – i istotnie po paru dniach wyprowadzono nas poza druty, ale nie główną bramą tylko tylnym wejściem, które było dotychczas nieczynne. W gęstym lesie na bocznicy kolejowej stał już pociąg z bydlęcymi wagonami, gdzie zaczęto znowu spisywać jeńców. Na pytanie dokąd jedziemy sowiecki komandir odpowiadał "Damoj" a niżsi rangą mówili "Nie znaju". Po załadowaniu nas wagony zadrutowano i transport ruszył.

Cały czas prześladowała mnie myśl o oficerach, którzy pozostali w obozie śmierci, ale też i świadomość własnej niepewności. Którejś nocy wjechaliśmy na jakąś dużą stację kolejową, gdzie z napisu odsylabizowałem SMOLENSK. Pociąg nasz, poruszając się bardzo powoli, zatrzymał się naprzeciwko stojącego na sąsiednim torze innego transportu jeńców. Był to transport polskich oficerów. Następnej nocy pociąg ruszył dalej, przejechał może kilkadziesiąt kilometrów i znowu się zatrzymał. Przez szczelinę w drzwiach ktoś odczytał napis GNIEZDOWO.

Tu również stał transport polskich oficerów. "Tu jest jakieś Gniezdowo", ktoś powtórzył i uchylił drzwi na parę centymetrów. W tym momencie usłyszałem od zewnątrz pośpiesznie i ze strachem wypowiedziane półgłosem polskie słowa "Chłopaki, chowajcie się, wiozą naszych na śmierć”, i przez ułamek sekundy zauważyłem czapkę kolejarską i twarz starego człowieka. Zanim zdążyłem jednak o cokolwiek zapytać zatrzasnęły się drzwi i słychać było tylko oddalający się stukot młotka, opukującego koła wagonów.

Zdrętwiałem ze strachu i podświadomie cofnąłem się w głąb wagonu: Wiozą naszych na śmierć ... W blasku latarni doworcowych dostrzegliśmy, ku przerażeniu, napis JEDZIEMY NA ŚMIERĆ.

Przez długi czas nikt nie odezwał się. Z odrętwienia obudziło mnie szarpnięcie lokomotywy. Jechaliśmy powoli w całkowitym milczeniu, słuchając jakby turkotu kół i myśląc o najgorszym. Nie miałem już swego kompasu, bo dałem go por. Barańskiemu, gdy widzieliśmy się po raz ostatni. Nie mogłem też określić kierunku jazdy po gwiazdach, gdyż była ciemna noc. Paraliżował nas strach, ale tliła się też iskierka nadziei, bo gdyby chcieli nas rozstrzelać to zrobiliby to już dawno – w tamtych bagnach – albo gdzieś na leśnej polanie? Pociąg zaś jechał dalej. Na drugi dzień przejechaliśmy MIŃSK a wieczorem transport nasz dotarł do BRZEŚCIA NAD BUGIEM.

Zapytałem kolejarza polskiego przez zakratowane okienko Dokąd nas wiozą? "Na drugą stronę, do Niemców" odpowiedział. Nie wiedziałem co począć, ale pomyślałem, że trzeba przede wszystkim opuścić wagon. Rozluźniliśmy zadrutowane drzwi, które, pod naporem naszych rąk, puściły.

Kilku z nas wyskoczyło na zewnątrz, ale postanowiliśmy uciekać na własną rękę. Postanowiłem szukać schronienia u mojej rodziny we Lwowie. Wpadłem do jakiegoś domu kolejarskiego, gdzie właśnie cała rodzina jadła kolację ... Kolejarz poinformował mnie do jakiego pociągu mam wsiąść i otworzył bydlęcy wagon.

W czasie jazdy zastanawiałem się, w jakim celu Sowieci skierowali transport na zachód i dlaczego postanowili nas oddać Niemcom? Dopiero po powrocie do domu dowiedziałem się, że Hitler i Stalin zawarli umowę o wymianie jeńców. Na jej podstawie jeńcy w niewoli sowieckiej, pochodzący z terenów okupowanych przez Niemców, zostali wydani Niemcom, a jeńcy pochodzący z terenów zajętych przez ZSRS, którzy byli w niewoli niemieckiej, Sowietom.

Stalin jak zwykle nie dotrzymał umowy, ograniczając się do przekazania Niemcom, w ramach tej umowy tylko części szeregowych żołnierzy. Stalin utrzymywał, że nie ma wśród jeńców polskich oficerów, gdyż ci powrócili do domów lub uciekli do Mandzurii.

Następnego dnia byłem we Lwowie. Chcąc uniknąć ponownego aresztowania przez Sowietów postanowiłem – o ile to będzie możliwe – ukryć się u swych lwowskich krewnych lub, w razie zagrożenia, przedostać się do Krakowa, ale tak żeby nie dostać się do niewoli.

W pierwszym rzędzie miałem do wypełnienia misję zawiadomienia krewnych moich towarzyszy niewoli, którzy zostali w obozie Jazia Iwanowskaja. Udałem się więc pod wskazane adresy, najpierw por. Barańskiego a potem por. Łotockiego.

Rozmawiałem z matką jednego i drugiego. Wiadomość o losie ich synów wywołała przerażenie i śmiertelny strach przed NKWD – tak wielki, że zaczęły zaprzeczać istnieniu własnych dzieci, rozglądając się wokoło, czy nie ma świadków naszej rozmowy. Szybko zatrzasnęły mi drzwi przed nosem.

Nie udało mi się powiadomić o losie komandora Moszczeńskiego jego brata lekarza, gdyż z obawy przed aresztowaniem opuścił swoje lwowskie mieszkanie.

Potem udałem się do swego dziadka ze strony mamy, emerytowanego sędziego Sądu Apelacyjnego, Józefa Villaume, by zasięgnąć rady doświadczonego człowieka. Mieszkanie jego było jednak już jednak zajęte przez wyższego rangą oficera NKWD. Dziadka aresztowano, osadzono na Brygitkach i zamurowano w przepełnionej celi. Babcię wywieziono do Kazachstanu, gdzie wkrótce zmarła z głodu.

Widząc że sytuacja Polaków we Lwowie jest tragiczna postanowiłem udać się do Przemyśla, gdyż mówiono, że granica sowiecko-niemiecka jest jeszcze otwarta.

W Przemyślu, przed mostem, stanowiącym przejście graniczne, kłębił się tłum ludzi, chcących przedostać się na stronę niemiecką. Dołączyłem do nich w ostatnim momencie, tuż przed ogłoszeniem zamknięcia przejścia.

Całe rodziny koczowały tu pod gołym niebem, w nadziei że uda im się wyrwać z Raju Sowieckiego i uniknąć zsyłki i śmierci. Część tych ludzi usiłowała wykupić się, płacąc oficerom sowieckim złotem i kosztownościami. Do tych szczęśliwców należał również – jak się potem dowiedziałem – przyjaciel mego ojca, bogaty przemysłowiec poznański, który za przejście tego mostu, z żoną i córką, dał oficerowi sowieckiemu biżuterię rodzinną wartości dwóch dużych kamienic. Opowiadał o tych przejściach w moim krakowskim domu, jako najbardziej udanej transakcji swego życia a zarazem szczęściu.

Wraz z tłumem zacząłem się posuwać w stronę mostu. Kilkakrotnie odpychany przez sołdatów kolbami wracałem jednak, usiłując zająć dogodniejszą pozycję wśród napierających z coraz to większą siłą ludzi. Cały czas obserwowałem bacznie sytuację. Lawirując w tej ludzkiej masie, która nie chciała się cofnąć i opuścić miejsca przy moście – pomimo wezwań – w nadziei że jakiś cud spowoduje ocalenie.

Wreszcie wyszedłem na czoło kolumny i będąc już przy samym moście wpadłem na szaleńczy pomysł: Przebiec przez most. Skoczyłem i zacząłem biec w kierunku granicy niemieckiej. Słyszałem "Dawaj nazad! Dawaj nazad!" Gdy byłem w połowie drogi oddano do mnie parę strzałów – jeden z pocisków przebił moją czapkę a drugi rękaw płaszcza. Biegłem coraz szybciej zmieniając kierunek i wkrótce znalazłem się po drugiej stronie Sanu.

Niemcy potraktowali mnie uprzejmie, ale zaprowadzili zaraz pod strażą do obozu jenieckiego, przeznaczonego do transportu w głąb Reichu – do stalagu lub na roboty przymusowe. Niemieckie eleganckie, czyste mundury i wygolone, syte twarze kontrastowały z brudnymi i zabiedzonymi krasnoarmijcami.

Postanowiłem jednak z tego obozu jak najszybciej uciec, i tu przyszedł mi z pomocą przypadek.

Przez bramę obozową prowadzono jeńców do "odwszalni". Strażnicy z obu stron bramy odliczali wychodzących. Po lewej stronie bramy jeden z jeńców usiłował się wymknąć z szeregu i zbiec, ale strażnicy dopadli go i okładali kolbami. Zrobiło się zamieszanie, z którego ja skorzystałem. Znajdując się po prawej stronie bramy nabrałem rozpędu, wskoczyłem na mur ogrodzenia i znalazłem się na zewnątrz koszar. Przechodzące właśnie dwie kobiety zorientowały się w sytuacji biorąc mnie pod ręce a jedna narzuciła mi szybko swój płaszcz na mój półwojskowy ubiór i wkrótce byłem poza miejscem zagrożenia. Kobiety te odprowadziły mnie do przemyskiego dworca, gdzie wsiadłem do pociągu, tym razem osobowego.

Następnego dnia byłem już w mym rodzinnym Krakowie. Tu jednak nie poznali mnie – ani rodzona matka, ani ojciec, ani siostry – i nie chcieli mnie wpuścić do domu. W ten sposób zakończyła się moja odyseja po Związku Sowieckim, gdzie napotkałem aż trzy koszmary śmierci:

Jazia Iwanowskaja, dworzec w Smoleńsku i stacja w Gniezdowie, gdzie na przełomie października i listopada 1939 widziałem pociągi wiozące polskich oficerów do Katynia.

Uważam, że w świetle tych faktów należałoby zrewidować opinie odnośnie terminów i miejsc zagłady oficerów polskich w Związku Sowieckim, gdyż polskich oficerów zaczęto mordować nie w roku 1940 czy 1941, ale już w październiku 1939. Poza tym zachowanie oficerów sowieckich zdaje się wskazywać, że wyrok na polską armię zapadł już przed wkroczeniem armii sowieckiej do Polski 17 września 1939. Leszek Zdek

* * *

Pana inż. arch. Leszka Zdeka, emerytowanego pracownika projektowego Politechniki Wrocławskiej, znam od dziesięciu lat. Jego wspomnienia odnośnie Jazi Iwanowskojej miały być tylko informacją dla Głównej Komisji Badania Zbrodni przeciw Narodowi Polskiemu, ale tam uznano to za fantazję. Na życie pana Leszka dokonano też – wyraźnie w związku z jego przeżyciami – kilku zamachów, w tym jednego przy pomocy broni używanej tylko przez KGB. Miało to poważne reperkusje, gdyż sprawa nabrała rozgłosu i umarło 2 prowadzących śledztwo w tej sprawie – za dopuszczenie do rozgłoszenia o broni KGB. W zamachach tych chodziło o wyeliminowanie świadka istnienia SOWIECKICH OBOZÓW ŚMIECI, gdyż powszechnie wiadomo, iż w ZSRS OBOZÓW ŚIERCI NIE BYŁO, a rolę takowych pełniły obozy pracy. W czasach stalinowskich kilku kolegów pana Leszka zostało aresztowanych we Wrocławiu i skazanych na karę śmierci. Pan Leszek uniknął tego losu tylko dlatego, że był potrzebny w śledztwie w Krakowie, które prowadził Edward Ochab i które było bardzo długie. Gdy w r. 1990 pan Leszek stwierdził, że straceni kiedyś jego znajomi nie figurują w rejestrze straconych politycznie we Wrocławiu to zaczął szukać akt sprawy, których okazało się nie być. Odszukał więc w Ossolineum gazetę z informacją o tym procesie i egzekucji – żeby przekonać Prokuraturę, że nie fantazjuje – ale gdy poprosił Pana Prokuratora o zapoznanie się z tą gazetą to ZNIKNĘŁA ONA Z ZASOBÓW OSSOLINEUM. BOSO Z PAMIRU DO POLSKI
 
 
« powrót|drukuj