Skip Navigation
 

44. INCYDENTU NIE BYŁO

Boso z Pamiru do Polski

Jest rok 1937. W jednym z majątków na Wołyniu ma odbyć się ślub Edmunda Soleckiego z jego kuzynką. Ślub ma uratować sprawy majątkowe sąsiadujących ze sobą rodzin, jako że właściciele majątku, rodzice pana młodego, są w separacji i nie interesują się sprawami własnej posiadłości. Pani domu bawi w Warszawie, w towarzystwie swych przyjaciółek, do których zaliczają się żony prezydenta Mościckiego i marszałka Śmigłego Rydza, co jest ważne dla sprawy. Ojczulek Edzia, komandor marynarki wojennej zadomowił się w Gdyni, i tak jak Pani Matka nie raczył zaszczycić uroczystości ślubnej syna, organizowanej przez energiczną Ciotunię Edzia.

Ciotka, wykorzystując swe koneksje z ówczesnym prymasem Polski, kardynałem Gustawem Hlondem, uzyskała w Rzymie dyspensę na ślub kuzynostwa i błogosławieństwo małżeńskie papieża Piusa XI.

Pan młody nie miał ochoty wstępować w związki małżeńskie, ale zwabiony przez Ukochaną Ciotunię przybył ze Lwowa nie podejrzewając podstępu. Miał rangę porucznika lotnictwa, własną awionetkę i dyplom inżyniera prestiżowej Politechniki Lwowskiej. Cieszył się żywotem kawalerskim, korzystając ze swego lwowskiego apartamentu.

Uroczystość ślubną poprzedziła suta libacja w towarzystwie starych kumplusi Edzia, zaproszonych przez Ukochaną Ciotunię. Dawka kilku "karniaków" zaaplikowanych przez starą studencką gwardię podziałała skutecznie, i pan młody przestał stawiać jakikolwiek opór poczynaniom domowników, tym bardziej, że miał bardzo łagodne usposobienie. Obrzędu ślubnego udzielił osobiście sam kardynał Gustaw Hlond, znany z narodowych poglądów, co okaże się tu istotne i czym można tłumaczyć, wyjątkową wyrozumiałość Prymasa.

Po tej ceremonii Edmund Solecki stracił kontakt z rzeczywistością i obudził się dopiero w łożnicy małżeńskiej, gdzie nowopoślubiona przypomniała mu o powinnościach małżeńskich – które dopełnił, a potem znowu zapadł w sen sprawiedliwego.

Z tego snu wyrwał go dzwonek telefonu. Z wyraźnym niezadowoleniem przyjął od małżonki słuchawkę, w której usłyszał: MÓWI SZEF LOTNICTWA, GENERAŁ RAYSKI, SŁYSZY MNIE PAN? – SŁYSZĘ odpowiedział półprzytomnie Edzio. – PANIE PORUCZNIKU, PROSZĘ STAWIĆ SIĘ W GŁÓWNEJ KWATERZE, U MNIE W GABINECIE. SPRAWA SZCZEGÓLNEJ WAGI PAŃSTWOWEJ!

Wolens – nolens, z ambiwalentnym uczuciem, żegnany przez zakochaną właśnie poślubioną małżonkę, wsiadł do awionetki i wylądował w Warszawie.

W gabinecie szefa lotnictwa siedzieli rozparci w skórzanych fotelach generał Rayski i jakiś tęgi facet popijając koniak. Nastąpiła prezentacja: PORUCZNIK EDWARD SOLECKI, KUZYN SALOMEI VON VITZ, MOJEJ KREWNIACZKI – skłamał generał, aby zyskać zaufanie siedzącego obok gościa, i zarekomendował: BARON VON BERLIŃSKI, DYREKTOR NAJWIĘKSZEGO BANKU RZESZY NIEMIECKIEJ, i tu dłoń barona trafiła na prawie nieruchomą rękę porucznika. PORUCZNIK SOLECKI PRZEWIEZIE PANA, HERR BARON, BEZPIECZNIE DO PRAGI, ŁĄCZNIE Z PANA OSOBISTYM BAGAŻEM. TO ZNAKOMITY PILOT, RĘCZY GŁOWĄ ZA SWOJĄ MASZYNĘ.

– SEHR ANGENEHM, HERR LEUTNANT. Hitler chce zagarnąć całą Europę a przy tym wymordować najlepszych niemieckich obywateli – wyjaśniał baron. – ODLECI PAN DO PRAGI O GODZ 17. – WSZYSTKO JEST PRZYGOTOWANE, objaśniał szef lotnictwa. – Za stratę czasu i fatygę 1000 dolarów dla Pana Porucznika – informuje von Berliński. Edzio się odezwał: NIE ROZUMIEM. – Co ja mówię, 2000 dolarów, po co się targować!

Edzio milczy. – HERR LEUTNANT, daję 3000 dolarów – to jest bardzo duży pieniądz!

- ODMAWIAM. – Co to znaczy ODMAWIAM. To jest 15.000 polskich złotych – pan sobie kupi drugą awionetkę.

- POWIEDZIAŁEM, ŻE NIE.

- DLACZEGO, pyta generał poirytowany: TO JEST ROZKAZ. – JA SWOIM SAMOLOTEM GUDŁAII WOZIĆ NIE BĘDĘ.

- KOGO NIE BĘDZIESZ WOZIĆ, PORUCZNIKU?

- POWIEDZIAŁEM GUDŁAII!

- NIE ROZUMIEM.

- GUDŁAII, odpowiedział z naciskiem Edzio, BO ZRABOWALI MAJĄTEK MOJEJ BABKI!.

- MILCZ SKURWYSYNU krzyknął generał i wściekły wstał z fotela a Edzio uderzył Rayskiego impulsywnie w twarz. Generał zatoczył się i upadł na dywan. Po chwili wstał, odzyskał pewność siebie i krzyknął: ARESZTOWAĆ! STRAŻ, ADIUTANCI! NATYCHMIAST ARESZTOWAĆ – WYDAJĘ ROZKAZ – ROZSTRZELAĆ TEGO SKURWYSYNA!!!

Wbiegają adjutanci, obezwładniają porucznika. MELDUJĘ POSŁUSZNIE, CZY ZWOŁAĆ SĄD POLOWY, pyta jeden z adjutantów. MILCZ – JA WYDAJĘ ROZKAZY – ZROZUMIANE? – WYKONAĆ NATYCHMIAST, ZROZUMIANE? – PANIE GENERALE, PRAWO WOJSKOWE... – MILCZEĆ – WYKONAĆ – NA DZIEDZIŃCU MINISTERSTWA – NATYCHMIAST!

Jeden z adjutantów Rayskiego, były kamerdyner Soleckich, sprowadzony do Warszawy przez matkę porucznika, a potem "odstąpiony" generałowi, natychmiast zawiadamia telefonicznie matkę Edzia o fatalnym zdarzeniu.

Poprzez przyjaciółki matki Edzia sprawa dociera zaraz do pierwszych głów w państwie, tj. prezydenta Mościckiego i marszałka Rydza Śmigłego. Następuje ich osobista interwencja. Naciskają na zmianę decyzji szefa lotnictwa.

Rayski nie ustępuje, mówi: NARUSZYŁ HONOR POLSKI, ale pod dalszą presją każe przetransportować więźnia poza teren Warszawy.

Matka ponownie prosi o interwencję przyjaciółki. Po kolejnych dywagacjach zakutego i zakapturzonego więźnia przewieziono karetką więzienną do twierdzy Toruń i wtrącono do lochu więziennego.

Nad jedynym otworem tego lochu, nad głową Edzia, zatrzasnęła się Z ŁOSKOTEM żelazna klapa. Nastąpiła głucha cisza, niepewność i obawa o dalszy los.

– Może po 2 tygodniach, dzięki koneksjom Mamusi, loch zostanie zamieniony na ścisły areszt? Tak rozmyślał i wyczekiwał. W całkowitej ciszy słychać było tylko krople sączącej się ze ściany lochu wody, którą zlizywał lub zbierał do dłoni. Przez klapę w stropie raz dziennie spuszczano mu kawałek chleba i kubek wody.

Szczur, który przechodził przez szczelinę pomiędzy kamieniami, był jedyną żywą istotą w tej otchłani. Zwierzę to oswoiło się, oblizywało mu stopy, twarz i ręce, wchodziło mu na ramiona, kładło się na szyi – ale po jakimś czasie szczur nie powrócił.

Nadszedł okres, kiedy nastąpił bezwład nóg i rąk. Zrozumiał, że ktoś zaufany ściśle przestrzega rozkazu generała O CHLEBIE I WODZIE. Mijały koszmarne długie dnie i noce, których nie rozróżniał z powodu ustawicznej ciemności. Tracił poczucie czasu, zapadał w letarg i odrętwienie. Nadszedł okres w którym stracił wzrok a potem słuch, a w końcu mowę. Głód, zimno i ciemność stanowiły udrękę przekraczającą wytrzymałość ludzką.

Przytomność odzyskiwał, kiedy strażnik opuszczony do lochu tarmosił jego ciało, aby sprawdzić czy jeszcze żyje, i dać mu CHLEB Z WODĄ. Potem już był bardzo słaby i niczego nie pamiętał.

Gdy zaczął odbierać pierwsze wrażenia stanowiące symptomy powrotu świadomości był w Berezie Kartuskiej, obozie dla skazańców politycznych i komunistów. Sądził, że jest w niebie – WŚRÓD ANIOŁÓW. Potem zaczął odzyskiwać poczucie rzeczywistości, wzrok, słuch i mowę.

Lekarze powiedzieli mu, że przesiedział w lochu równy rok. Na rozkaz Rayskiego został wysłany do Berezy, gdzie TO TWARDE BYDLE POWINNO WRESZCIE ZDECHNĄĆ, jak się wyraził generał. W Berezie lekarze dokonali jednak cudu – przy pomocy zresztą najlepszych leków szwajcarskich, dostarczanych przez matkę i Ciotunię, pardon, bo już teściową Edzia. Działo się to w tajemnicy przed informatorami Rayskiego, który podobno popadł w niełaskę Marszałka i Prezydenta. Edmund Solecki bronił bowiem również NARODOWEGO honoru prymasa-kardynała Gustawa Hlonda, który pobłogosławił jego samolot i – w imieniu papieża Piusa XI oraz własnym – związek małżeński. W tym świetle to porucznik Edmund Solecki padł ofiarą prowokacji, gdyż było dziesięciu innych kurierów wojskowych, którzy chętnie podjęliby się tej misji za 3 tysiące dolarów.

Po kilku miesiącach pobytu w szpitalu więziennym odzyskał wreszcie wzrok, słuch i mowę.

Leżąc w łóżku w białej pościeli Edzio odnosił ciągle wrażenie, że jest w Raju. Nie wierzył, że żyje i, jak twierdził, odczucie to było przekonywujące. Po rocznym pobycie w Izbie Chorych odzyskał zdrowie na tyle, że mógł poruszać się o własnych siłach.

Zdawało się, że najgorsze minęło – ale niestety wybuchła II wojna światowa. Zgodnie z prawem wojennym otworzyły się wrota więzień i Edmund Solecki opuszcza mury Berezy Karuskiej wraz z pozostałymi skazańcami.

Do rodzinnej hacjendy dotarł piechotą. Powitał go "odstąpiony" Rayskiemu wierny kamerdyner, który opuścił bombardowaną Warszawę, wobec czego mógł wszystko Edziowi opowiedzieć – i stąd ta stosunkowo dokładna relacja z gabinetu Rayskiego i zakulisowych zabiegów wokół sprawy.

Sowieci, którzy 17 września napadli na Polskę, byli już następnego dnia w rodzinnej posiadłości Edwarda. Od egzekucji przez rozstrzelanie uratował go dowód pobytu W WIĘZIENIU DLA KOMUNISTÓW. Życie Edzia wisiało jednak na włosku. – NIET, TO INŻYNIER – Będzie potrzebny jako mechanik – zadecydował starszy Komandir.

Zaprowadzono więc go na stację kolejową i wsadzono do wagonu bydlęcego, gdzie byli już inni aresztanci. Potem wagon zadrutowano i transport ruszył w głąb sowieckiego RAJU – o którym już im naopowiadano.

Mimo koszmarnych warunków transportu Edzio zachowywał stoicki spokój, na co miały może wpływ jego przeżycia i doświadczenia. Niekiedy spokój jego udzielał się zdesperowanym i załamanym towarzyszom niedoli, co pozwoliło łatwiej przetrwać trzymiesięczną tułaczkę, w nieogrzewanych wagonach, gdzie wrzucony czasem worek z kawałkami zeschłego chleba i "kipiatok" nie pozwalały zdechnąć z głodu.

Po przybyciu transportu do Kazachstanu, a jak się potem okazało Uzbekistanu, tubylcy uciekali przed twarzami "białych upiorów". W lepiankach obozu powstała zaraz myśl ucieczki. Wiedział, że ryzyko jest duże, ale postanowienie zapadło.

Wraz z dwoma towarzyszami niedoli – również inżynierami – z którymi zaczęło go łączyć absolutne zaufanie, analizowali każdą najdrobniejszą informację o wszystkim dotyczącym ich miejsca pobytu i wszystkiego co otaczało ich obozowisko. Każda wiadomość była ważna, a wiadomo że dobry wywiad jest podstawą powodzenia każdej akcji. Udało im się zlokalizować miejsce pobytu w Uzbekistanie oraz dowiedzieć rzeczy najważniejszej, że zaledwie parę dni drogi dzieli ich od granicy z Afganistanem.

Na tej drodze wielką przeszkodą była jednak graniczna rzeka Amudaria, bardzo niebezpieczna w swym górnym biegu. Dowiedzieli się też, że w odległości 10-12 km znajduje się parę kołchozów.

Najpierw postanowili spenetrować okolicę. Zachowując konieczne środki ostrożności wymykali się z obozu i nocnym marszem dotarli do pastwisk baranów, gdzie ze zdziwieniem stwierdzili brak psów, i że pasterze są w śnie głębokim.

W czasie nocnych wypraw podkradali się do stada baranów, zarzucali jednemu pętlę na szyję i dusili, żeby nie beczał. Odciągali go potem w bezpieczne miejscu preparowali potrzebne części.

Szczegółów tych akcji nie znam, ale pamiętam, jak Edzio mówił o wsadzaniu do tętnicy szyjnej duszonego zwierzaka zaostrzonej rurki, którą wypijali krew. Wycinali kawałki mięsa, suszyli i zakopywali w ziemi, a także wyjmowali pęcherze i jelita.

Pęcherze były im potrzebne jako pojemniki na wodę oraz pływaki a jelita jako sznurki. Przygotowania te wymagały odwagi a czasami brawury, a wszystko to odbywało się nocą, z zachowaniem psiej czujności. Gdy jeden był w akcji to pozostali dwaj ubezpieczali go. Przygotowania te trwały prawie cały rok.

Kiedy wszystko było gotowe przytroczyli worki z wodą i suszonym mięsem, i wyruszyli nocą ku granicy afgańskiej.

Ustawicznie wiejący o tej porze wiatr zacierał ich ślady. W dzień zakopywali się w piachu, usiłując się przespać i odpocząć.

Po 4 nocach marszu doszli do Amudarii. Wypatrzyli w jakich odstępach przechodzą patrole graniczne, znaleźli niewidoczne miejsce pod skałami i z wyrzuconych przez rzekę pni związali "mocno" jelitami tratwę. Worki z suszonym mięsem i pęcherze pławne przywiązali do siebie, i gdy nastała noc odbili od brzegu.

Silny prąd rzeki porwał tratwę jak piórko. Przez pewien czas płynęli i zdawało się że sukces jest bliski. Przepłynęli tak pierwszą i drugą kaskadę, ale na trzeciej lawina wody zwaliła się na nich a kipiel uniosła tratwę w górę. Edzio poczuł wstrząs i uderzenie.

Gdy odzyskał przytomność był dzień. Leżał pod dużym głazem skalnym, który tworzył jakby jaskinię. Zorientował się, że leży po stronie rosyjskiej. Przeprawa nie udała się, towarzysze zniknęli bez śladu. Był poobijany i obolały. Potem stwierdził, że jest cały i może się poruszać. Ekwipunek się nie urwał, było suszone mięso i pęcherze.

W jaskini doczekał zmroku, po czem napełnił pęcherze wodą rzeczną, wydostał się na brzeg i wyruszył DO POLSKI.

Szedł tylko nocą. Gdy skończyło się suszone mięso baranie to zakradał się do zagród, by ukraść gołębia, kurę czy królika. Wypijał z nich krew i zjadał na surowo. We wsiach nie było psów, gdyż zostały zjedzone a domostw nie zamykano. Nad ranem zaszywał się w kryjówce, by z nastaniem nocy znowu ruszyć w drogę. Jako lotnik orientował się po gwiazdach.

Czasem przez 2 dni nie wychodził z kryjówki, którą sobie wygrzebał, a czasami zakopywał się w piachu. Jak potem mawiał zawdzięczał te przetrwanie saperce, kozikowi i sznurkowi. Nie jeden raz przeleżał 2 doby zakopany w piachu z gałęzią nad głową.

W ten sposób – po przejściu 4 tysięcy kilometrów – Edmund Solecki doszedł do Wołgi, gdzie słychać było odgłosy frontu. Czołgając się nocą w stronę rzeki natknął się na stertę złomu. Wymacał puste 5-litrowe kanistry po oleju i marmoladzie, z deklami i uchwytami. Powiązał je sznurkiem na pływaki, na czapkę zatknął gałązki maskujące, podkradł się do rzeki i zaczął płynąć na drugą stronę.

Na środku rzeki został jednak ostrzelany. Zdawało mu się że słyszy strzały z dwóch stron. Przestrzelone kanistry powoli napełniały się wodą, ale desperacko płynął dalej.

Po pewnym czasie strzały ucichły. Niemcy zorientowali się widocznie, że ktoś płynie w ich stronę, bo zaprzestali ognia. Jeden nieprzestrzelony baniak pozwolił Edziowi dopłynąć do brzegu.

Niemcy wyciągnęli go z wody i po sprawdzeniu kim jest zawieźli do lazaretu.

Szczegółowe przesłuchania, z udziałem wyższych oficerów sztabowych a także dwóch generałów, trwały kilka dni. Ze sprawdzeniem tożsamości nie było kłopotów, gdyż posiadłość Soleckich była pod okupacją niemiecką, więc Niemcy zaczęli go traktować nie tylko z podziwem, ale i przyjaźnie. Stanowił bowiem nieocenione źródło rzetelnych informacji o zapleczu frontowym Rosji Sowieckiej. Przeleżał w niemieckim lazarecie kilka miesięcy, potem dano mu nowe ubranie, pieniądze na drogę i nawet zegarek, który mi pokazywał, gdy spotkałem go w barze mlecznym w Przemyślu w r. 1943.

Było to spotkanie bardzo dziwne. Zwróciłem uwagę na tego starego, zgarbionego i pomarszczonego człowieka, który, po zjedzeniu porcji pierogów, zapalił wetkniętego do fifki z drzewa wiśniowego "peta". Jak mi potem powiedział to fifkę tą zrobił własnoręcznie i towarzyszyła mu ona przez całą wędrówkę do Polski.

On też zwrócił na mnie uwagę więc przypatrywaliśmy się sobie nawzajem. Miałem wrażenie, że znam tego człowieka, ale nie mogłem go zidentyfikować. Edzio mnie jednak rozpoznał – jako uczniaka na wakacjach we Lwowie – i tak zaczęła się nasza rozmowa, z której pochodzi niesamowita relacja w niniejszym opowiadaniu.

Wielu szczegółów się nie dowiedziałem, gdyż wymagało by to dłuższej rozmowy, a panowała nerwowa atmosfera okupacji niemieckiej. Mówił, że szukał swej żony, i tu znowu zdarzył się cudowny przypadek, bo młody człowiek przy sąsiednim stoliku, który przysłuchiwał się naszej rozmowie, powiedział, że zna osobę o takim nazwisku u której przestawiał piec. Określił jej wygląd i córeczkę, co zaintrygowało Edmunda, wobec czego postanowiliśmy się tam niezwłocznie udać.

Mieszkała w jednej z podprzemyskich wsi, której niestety nie pamiętam. Kiedy dotarliśmy na miejsce to ja zostałem za płotem a Edzio wszedł do domu. Na podwórzu bawiła się dziewczynka w wieku przedszkolnym a w drewutni jakiś facet układał szczapy i gonty. Ja czekałem na Edzia oparty o balaski parkanu. Po paru minutach Edzio wrócił i zdał mi relację, która miała mniej więcej następującą treść:

ROZPOZNALIŚMY SIĘ NAWZAJEM. BYŁA ZASKOCZONA I ŹDZIWIONA. WYJĄKAŁA Z ZAKŁOPOTANIEM: E... EDZIO... J-JUŻ PRZYJECHAŁEŚ. – JAK WIDZISZ, PRZYJECHAŁEM, odpowiedział rezolutnie Edzio.

NO... NO TO MOŻE NAPIŁ BYŚ SIĘ HERBATY?

NIE NIE, DZIĘKUJĘ - NIE CHCE MI SIĘ PIĆ...

NO, TO JA JUŻ PÓJDĘ – NIE BĘDĘ PRZESZKADZAĆ, i wyszedł.

Nie zatrzymywała go, więc opuścił progi wiejskiego domku, w którym zapewne była jego małżonka – z którą spędził po ślubie zaledwie parę godzin – znalazła szczęście u boku innego mężczyzny, który stał się jej mężem i ojcem ich dziecka.

Wydarzenia tego Edzio nie komentował ani jednym zdaniem, przyjmując wszystko ze stoickim spokojem i może przekonaniem, że los zadecydował za niego.

Potem nasze drogi rozeszły się. Ja byłem inwigilowany i musiałem się ukrywać przed Gestapo, które deptało mi po piętach. W czasie okupacji nie udało mi się z nim spotkać po raz drugi a późniejsze poszukiwania Edmunda nie dały rezultatu. Mam jednak nadzieję, że zeznania Edzia pod Stalingradem zostały wysłane do Berlina i są w archiwum Wehrmachtu.

Leszek Zdek

***

Edmunda Soleckiego znał dobrze mój ojciec poprzez pisarza Jalu Kurka, tak że mieszkaliśmy w domu Soleckiego dość długo, a on potem odwiedził nas we Wrocławiu, ale nigdy nie mówił o swych wojennych przeżyciach.
 
 
« powrót|drukuj