44. INCYDENTU NIE BYŁO
Synowie Szatana - noc satanistów
Przez cały tydzień Lipman nie mógł sobie znaleźć miejsca. Biegał po restauracjach, kinach, teatrach, znajomych
Rosjanach. Odczuwał gwałtowną potrzebę zwierzeń, lecz kazano mu milczeć. Nie dopiwszy wina, nie dosiedział
do końca przedstawienia, uciekał i latał samopas. Stał się nerwowy, z byle powodu wybuchał, nie mógł
jeść i sypiać.
Przeżywał dramat wewnętrzny, który zmusił go do obejrzenia się na swoją przeszłość. Wierzył w swoją prawdę i dla jej wcielenia w życie, pracował całą duszą. A prawdą jego była demokracja liberalna. Kochał swój naród i wierzył, że jest nieszczęśliwy niezasłużenie. Zbawienie jego widział w demokracji liberalnej.
Trzeba tylko, żeby ten światopogląd zwyciężył bezwzględnie. Wtedy Izrael ukaże światu swoje piękne oblicze i swój wielki rozum, a świat padnie mu do nóg i wyzna jego wybraństwo. W tym celu wszystkie przeżytki posiwiałej przeszłości muszą ulec zagładzie. Zwątpił jednak trochę w drogę pozytywnej ewolucji, bo o ile Rząd Tymczasowy Kiereńskiego powitał z zapałem, to oburzała go rewolucja bolszewicka z jej straszliwym terrorem.
Tymczasem Dikis wyśmiał te jego marzenia, każąc mu iść drogą gwałtu pod firmą szatana. – Wszak to koniec końców wyszłoby na zgubę samego Izraela?
Co oni mi jeszcze nowego powiedzą? – myślał upadły na duchu, przechadzając się z parasolem w ręku na wskazanym narożniku. Jakie ohydne zlecenia mi dadzą?
Już jadąc z nieznanym towarzyszem w karetowym aucie, którego okna były szczelnie zasłonięte, myślał, jakby to było dobrze, gdyby samochód się rozbił, on sam zaś znalazł śmierć pod jego szczątkami. Jechali bowiem nader szybko.
Po trzech kwadransach szalonej jazdy stanęli, daleko poza linią Paryża, przed dwupiętrowym domem, oświetlonym z zewnątrz jedyną lampką nad szerokim podjazdem.
Przez szereg zamaskowanych drzwi, zszedłszy w podziemie, 30 stopni głębokie, weszli do obszernej, elipsokształtnej sali bez okien, w której było widno, jak w dzień. W jej głębi wznosiła się estrada, a na niej stał duży stół, nakryty czarnym suknem, obszytym złotym sznurem z takimiż frędzelkami. Na stole wznosił się złoty posąg szatana.
Wyobrażony był z pyskiem koźlim, o sterczących ostrych uszach i krętych rogach, pomiędzy którymi mieściła się gwiazda pięcioramienna. Po obu jego stronach stały siedmioramienne świeczniki szabasowe. Kopułokształtny sufit i ściany komnaty były pokryte malowidłami i oświecone mnóstwem mlecznych lampek. Malowidła przedstawiały bluźniercze sceny antychrystyczne. Lipman zrozumiał, że znalazł się w zborze satanistów. To podniecało jego ciekawość. Z pewną ulgą pomyślał, iż pewno będzie świadkiem czarnej mszy. Wolał to, aniżeli posiedzenie spiskowe.
Dikis powitał go, jak równego sobie i przedstawił zgromadzonym. Wszystkich razem było dwunastu. Wszyscy byli Żydami, którzy przekroczyli wiek średni, a niektórzy byli starcami. Wszyscy też byli tuzami plutokracji.
Wśród nich był jeden osobliwy człowiek. Ubrany, jak inni, we frak i cylinder, miał on ryżą brodę do pół piersi, spadającą w gęstych loczkach. Spod jego zaś cylindra zwieszały się grajcarki pejsów. Lepiej pasowała by mu szeroka szata dawnych faryzeuszów.
Na estradę wszedł nikły, pokrzywiony staruszek i wygłosił mowę o politycznych zdobyczach Izraela za ostatnie miesiące i przeczytał program działania na najbliższą przyszłość.
Jeszcze nie zszedł, wśród oklasków, gdy ukazała się młodziutka kobieta. Zrzuciwszy z siebie drogocenny płaszcz, nagą wstąpiła na estradę, legła na wznak na stole, opierając głowę o podnóże posągu Bafometa.
Przybrała pozę, skrajnie bezwstydną. Jednocześnie gwiazda między rogami Bafometa, jego posąg i świeczniki zapłonęły mnóstwem krwawo-czerwonych lampek. Diablica wyglądała, jakby tylko co wzięła kąpiel, ze świeżej krwi. Koźli łeb figury z otwartą lekko paszczą i przygryzionym językiem, z oczyma z dużych akwamarynów, zdawał się pożądliwie wpatrywać w leżącą u jego stóp krasawicę. Zebrani skupili się wokół kobiety i lubieżnie całowali jej stopy, golenie i kolana.
Tymczasem ów pejsacz i brodacz ubierał się w katolickie szaty liturgiczno-biskupie. Wszystkie czarne. Na plecach ornatu była wyhaftowana głowa kożla, a na piersiach – odwrócone Ukrzyżowanie.
Usianą drogimi kamieniami mitrę, wieńczyła gwiazda. W rękach kobiety znalazł się złoty kielich mszalny. Przyłożyła go najpierw do brodawek piersiowych, potem do międzypiersia i brzucha, w końcu niżej do krocza…
Dwaj pomocnicy czarnego kapłana przebrali się w szaty diakońskie. W rękach trzymali kadzielnice.
Zaczęła się czarna msza. Polegała ona na bluźnierczych okrzykach, śpiewaniu i wzywaniu szatana. Wezwania te były wygłaszane z taką siłą przekonania, że Lipman truchlał. Szatańska msza trwała niedługo. Kobieta zniknęła; czerwone lampki zgasły, Lipman był poniekąd zawiedziony.
Straszniejsze rzeczy zdarzało mu się o tym słyszeć i czytać. Oczekiwał ich z trwogą. Także odetchnął z ulgą, w nadziei, że na tym będzie koniec.
Ale się zawiódł. Zaczęły się przygotowania do jakiejś nowej sceny. Na niskim czarnym postumencie przed estradą postawili srebrną miednicę ze srebrnym dzbanem. Pomiędzy estradą, a postumentem pojawiło się wysokie krzesło dziecięce, wyściełane malinowym aksamitem z łokietnikami i poprzecznicą na przodzie. Lipmanowi wręczono kartkę z modlitwą do szatana, napisaną po hebrajsku, ale alfabetem łacińskim. Objaśniono mu, że razem ze wszystkimi winien ją odczytywać bez przerwy.
Dikis podszedł do niego wzruszony, niemal pobożny i oznajmił mu, że z przekazu wiadomo że ich "ojciec" obiecał zjawić się im dziś osobiście. Obiecał, a zatem się objawi. On zawsze dotrzymuje słowa. Dikis winszuje Lipmanowi tego zaszczytu i szczęścia. Lipman lubo już zachwiany w swym ateiźmie, przyjął tę zapowiedź sceptycznie, sądząc że nastąpi tylko jakaś mistyfikacja.
Jeden z obecnych, wysoki chuderlawy, z mefistofelewskim wyrazem twarzy, siadł do fortepianu. Polała się melodia cicha, ożywiająca się czymś mistycznym, dziwnie czarującym. Wszyscy, chwyciwszy się za ręce, utworzyli koło, ruszyli dookoła miednicy z dzbanem, mamrocząc słowa modlitwy do szatana. Prosząc by się zjawił, bujając się w takt motywu. Melodia się rozpalała, zmieniał się jej duch, twardniały dźwięki. Zaczęły się w nią wplątywać tony buntownicze, niecierpliwe, kapryśne. W końcu powiało od niej trwogą, żądaniem.
Tym zmianom odpowiadał taniec. Twarze się rozpalały, oczy zaczynały płonąć, cylindry zsuwały się do tyłu, fruwały poły fraków. Równolegle mamrot stawał się coraz namiętniejszy, aż przeszedł w gęsty pomruk, ponad który zrywało się rytmiczne, dzikie, gardłowe krakanie. Lipman został porwany powszechnym opętaniem.
Wtem – ryżobrody i jego diakoni oderwali się od łańcucha i nie przestając krakać, mignąwszy ogonami ornatów, zniknęli za tajnymi drzwiami.
Za chwilę drzwi się otworzyły. Krakanie ucichło. Kolisko taneczne zamarło. Wszyscy wlepili, nalane krwią oczy w spore zawinięcie na ręku brodatego Żyda, postępującego naprzód w asyście swych diakonów.
Wszyscy trzej byli opasani fartuchami z czarnej skóry, a rękawy mieli zawinięte po łokcie. Fortepian zamilkł. Niebawem jednak znowu zapluskały czarodziejskie dźwięki, wzruszające pieszczotą.
W zawiniątku poruszyło się coś żywego. Ukazała się różowa piętka drobnej nożyny. Lipman doznał wrażenia, jakby go kto zdzielił obuchem. Straszny domysł błyskawicą zaświecił mu w głowie.
Zdjęto zasłonę z żywego pakunku. Błysnęło pulchniutkie ciałko i z lekka rozrumienione, z dołkami, rozkoszne liczko dwuletniego maleństwa. Straszny domysł Lipmana stawał się pewnością. Lecz w jego zamarłym sercu taiła się trwożliwie nadzieja, że to będzie tylko symbolicznie.
Brodacz uspakajając niemowlę, posadził je nagie, na krześle. Ono pokornie usiadło, lecz nagle, jakby się zawstydziło, z wyciągniętymi rączkami rzuciło się ku brodaczowi, i przylgnąwszy do jego piersi, rozglądało się trwożnie dookoła. On z uśmiechem pogładził je po główce. Wnet wszakże oczy jego zapłonęły złym ogniem. Szorstko odczepił od siebie rączki dziecka, usadził je znowu w krześle i ściągnąwszy brwi, pogroził mu palcem.
Malec przycichł na chwilę i poważne, na wiek, spojrzenie zatrzymał na brodaczu. Wtem liczko jego się zmarszczyło, zjeżył się, bryknął nożynami i całym ciałkiem odrzucił się w głąb krzesła.
Niby grzmot pioruna, zagrzmiał brawurowy motyw o groźnych akcentach. Dookoła miednicy i krzesła podniosła się znowu orgiastyczna pląsawica z jeszcze bardziej natarczywymi przyzywaniami diabła. Przebiwszy się przez tę Sodomę uderzył w sklepienie, delikatniejszy od dzwonka głosik wystraszonego dzieciątka.
Jeden z asystentów w skórzanym fartuchu gniewnie chwycił dziecko i usadził je, drugi zrzuciwszy z krzesła poprzecznicę, postawił miednicę. Brodacz chwycił ze stołu jakiś przedmiot. Lipman nie zdążył mrugnąć okiem, gdy w kierunku ofiary błysnęło szydło.
Lipman zamknął oczy. Z piersi jego wyrwał się jęk. Chciałby krzyczeć, protestować, zasłonić sobą mordowane dziecko, lecz język jego oniemiał, wola uległa bezładowi. W przerażeniu skakał dalej, zresztą nie skakał, wleczono go. On zaś tylko machinalnie przebierał nogami.
Nieprzeparta siła ciągnęła go żeby spojrzeć jeszcze raz. Otworzył oczy i długo już nie mógł ich oderwać od wstrząsającego widowiska. Szydło błyskało raz po raz. Maleńkie jestestwo, łkając od strasznego krzyku, wiło się i miotało w rękach oprawców. Lecz po każdym ukłuciu, drgawki jego słabły, słabł i głosik, póki nie przeszedł w przedśmiertelne rzężenie. Strumykami, jak z maleńkich kranów, krew spływała w miednicę.
Lipmanowi zdawało się, że operacja trwała bardzo długo. Z wysiłkiem oderwał oczy od okrwawionej żertwy i kiedy znów spojrzał, stary Żyd z przerażającymi ściągniętymi oczami i zbryzganej krwią twarzy, który trzymał głowę dziecka puścił ją wreszcie. Główka bezwładnie opadła. Na pobladłym liczku zastygł wyraz zdumienia i cierpiącego uszczęśliwienia…
Ryżobrody, mamrocząc zaklęcia, nalał część krwi przez lejek do dzbanka, w którym ukazało się wino. Rozbełtał to, przelał do kielicha do czarnej mszy i złotą łyżeczką podawał tę mieszaninę obecnym do picia.
Miednica, prawie do połowy napełniona resztą krwi, pozostała na czarnym postumencie, krzesło odrzucono pod ścianę. Znów zapalono lampiony na posągu szatana i świecznikach, a na sali przygaszono światła.
Muzyk i operator przyłączyli się do koła. Teraz wszyscy, cała dwunastka, złączeni za ręce, z gwizdem i wyciem puścili się znowu w zawrotny taniec.
Okrzyki zlały się w jedno wycie zwierzęce i biesowskie jęczenie. Wyły w nich najohydniejsze bluźnierstwa, jęczały modlitewne przyzywały diabła. Ludzie stracili ludzki wygląd. Oczy pałały wściekłością, spocone twarze wykrzywiły konwulsyjne grymasy, pieniły się wargi. Dikis który trzymał się za ręce z Lipmanem, z wywieszonym, jak u zmęczonego psa ozorem, chrypiał niby zdychający byk.
Padł na marmurową posadzkę, przez niego wywrócił się Lipman, tęgi brodacz przeskakiwał przez obu, padali i inni, lecz pląsawica trwała i przestrzegano surowo tylko tego, by nie zerwać łańcucha.
Jak długo trwał ten sabat, rozbity moralnie i fizycznie Lipman nie mógł określić...
Aż stało się to, czego on, ateista, żadną miarą nie dopuszczał. Widział wyraźnie, jak nagle, nie spuściwszy się ze sklepienia ani wyrósłwszy spod ziemi, zjawił się w samym środku koła Trzynasty. Takie było jego imię wśród poświęconych.
Był on również we fraku i cylindrze, wyższy od wszystkich, chuderlawy, gibki. Sarkastyczny uśmieszek ożywiał ciemną, wąską i długą twarz o cienkich krótkich wąsikach, z małą koźlą bródką jak u fauna, ze sterczącymi nad rondem cylindra kosmatymi uszami. Ognisty jego wzrok był nieznośnie żywy.
Migiem wszyscy padli na twarz z wyciem i jazgotem strachu, zachwytu i lubieżności, tłocząc się, wzajemnie odtrącając, podpełźli do jego stóp, jak przymilające się sobaki. On niby wielki ptak, opuszczający skrzydła, kiedy się opuszcza na ziemię, rozpostarł długie ręce z cienkimi haczykowatymi palcami. Syny jego, nie śmiąc podnieść się z kolan, chciwie ku niemu się wyciągnęli, gdy on całym korpusem, powoli obracał się na wszystkie strony. Lipman, osłupiały z przerażenia, stał jak posąg, patrząc rozszerzonymi oczyma, na strasznego przybysza.
Ktoś uderzył go głową w pas, inny pociągnął go w dół za rękę. Pokornie więc stanął na czworakach i w ślad za towarzyszami, podczołgał się całować stopy i ręce Zjawionego.
Uszczęśliwiwszy obecnością swą wybranych synów, co trwało kilkanaście minut, Trzynasty, jak nagle się zjawił, tak nagle też zniknął. W oczach począł blednąć, tajać i w kilka sekund rozpłynął się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie śladu.
W drodze powrotnej Dikis rzekł do Lipmana: Oto dziś byłeś pan świadkiem maleńkiego prawzoru tego, co w wielkich rozmiarach będzie się spełniało na całym świecie. Dikis mówił mu jeszcze dużo więcej, lecz on, wstrząśnięty wrażeniami strasznej nocy, nie zdolny był słuchać.
Co za okropność – myślał, drżąc febrycznie. Diabeł istnieje. Widziałem go własnymi oczyma, dotykałem jego rąk i stóp. Jest zatem i jego przeciwwaga – Bóg Ojciec.
Co tedy, jeżeli Dikis i wszyscy sataniści pomylili się w swoich rachunkach, a zło na świecie, jak wierzą chrześcijanie, spełnia się z dopustu Bożego do określonego czasu, i przyjdzie godzina, kiedy zostanie odłączone, i On odda każdemu według jego uczynków!
Przypomniał sobie opowiadanie o pewnym graczu. Gracz ten, urzędniczyna rosyjski, był zarazem spirytystą. Lubił wodzić naczynkiem po wypisanym alfabecie. Pewnego dnia przyszło mu na myśl wyciągnąć z tej zabawy pożytek. Zaczął wypytywać naczynko, na jakie karty ma stawiać. Poszło mu zdumiewająco łatwo. Naczynko wskazywało mu zawsze nieomylnie szczęśliwe karty.
Urzędniczyna tak się wkrótce wzbogacił, że porzucił służbę i oddał się swej namiętności. Wkrótce Rosja stała się dlań za ciasna. Zebrawszy cały kapitał, gracz wybrał się do Monte Carlo. Tam kierując się wskazaniami czarodziejskiego naczynia, grał tak szczęśliwie, że stał się sławnym.
W końcu postanowił rozbić bank kasyna. Przed grą wyroczne naczynko przepowiedziało mu pełne powodzenie. Pełen wiary w swoją szczęśliwą gwiazdę rzucił na stół cały swój majątek...Jakież było jego przerażenie, kiedy chybił!
Oszołomiony, półobłąkany, pobiegł do swego hotelu i rzucił się ku swemu naczynku. Zaledwie go dotknął, gdy ponad nim trzykrotnie rozległo się szydercze "A ku-ku", tak głośne, że zadzwoniło mu w uszach. Przerażony, rozejrzał się wokoło, nie było nikogo. A naczynko poruszyło się pod jego palcami i on przeczytał: Cha-cha-cha – a kuku!
Azali nie stanie się coś podobnego z tymi diabłochwalcami? Wszak trzeba być takimi złośliwymi idiotami, jak oni, żeby sobie wyobrażić, że ograniczony i nędzny stwór, jakim jest diabeł, może zwyciężyć Stwórcę. Niewątpliwie w danej chwili zło jest górą. Sataniści zarzucili już pętlę na ludzkość. No, a jeżeli ofiara ją rozerwie?
Źle będzie z katami. Wszak szydła w worku nie utaisz. Z pewnością tak też się stanie. Bóg ukarze występne narody, lecz nie odda ich na ostateczne pohańbienie i wytępienie swemu wrogowi.
Nieszczęsny naród żydowski, jakże on został oszukany przez swych tajnych wodzów. Jak on ucierpi. Wtedy diabeł mężobójca, ojciec kłamstwa naśmieje się ze swych synów, podobnie jak naśmiał się z owego gracza.
Lipman począł czynić rachunek sumienia. W tajnym aeropagu żydowskim, który roztrzygał o losach żydowskich, on nadawał ton. Pod pozorami postępu, talenty rosyjskie były zmuszone szkalować własną państwowość, wyśmiewać wiarę, pisać rzeczy bezczelne i nikczemne o własnym społeczeństwie i je znieprawiać.
Talenty, które się tym wymaganiom nie poddawały, były skazywane na pohańbienie. Po rewolucji tym i owym najemnikom pióra, otwierały się oczy, budziło się w nich sumienie narodowe i zdobywali się oni na odwagę oskarżania Żydów o spowodowanie zguby ich ojczyzny. Lipman obstawał za cichym usunięciem ich ze świata.
Oto dla kogo pracował przez całe życie! – Niegodziwi – kajał się w duchu.
Co teraz robić? Odrzec się wszystkiego i uciec?
Niemożliwe! Przed nimi nigdzie się nie ukryjesz, a zemsta ich straszna. Prócz tego uciec, to pozbawić się dobrobytu, wyrzucić siebie i żonę na bruk, jak wyrzucone zostały miliony Rosjan. To ponad jego siły. Otrzymuje za swoje, w gruncie rzeczy nieróbstwo, za służbę w tajnym nadzorze, za nadzór nad linią sprawowania się pisarzy zarubieżnych, by nie zrzucili z siebie szorów żydowskich, rzetelne, wysokie pobory od organizacji masońskich.
A wówczas? Wówczas pożegnaj się ze swoim etatem i nawet ze swymi oszczędnościami. Nie zobaczyć mu ich, jak swoich własnych uszu, bez lusterka. A czyż on nie zna wściekłego haremu żydowskiego – sam go praktykował, sam nań skazywał!
Zadrżał! Nie! Losy rzucone. Wyjścia nie ma. Straszny ciężar legł mu na sercu, męt stał się w duszy. Tej nocy nie zamknął oczu.
Rankiem otrzymał od Dikisa list. Z koperty wypadł czek na 50 tys.$? i kartka z poleceniem niezwłocznego stawienia się na dworcu wschodnim. Określono pociąg i numer przedziału, w jednym z wozów międzynarodowych pierwszej klasy. Wszak Lipman jest członkiem tajnego rządu żydowskiego!
Zgnębiony duch jego dostał skrzydeł. Otworzyły się przed nim widoki użycia rozkoszy, o których zawsze marzył. Będzie teraz mógł sobie pozwolić na ponętne, arystokratyczne salony, a nie zubożałe zabieganie rosyjskie.
Tymczasem czeka go podróż do Sowdapi. Perspektywa niemiła. No, ale potem ... Obrazy przyszłych rozkoszy zasłoniły przed nim świeże przeżycia satanistyczne oraz następstwa związane z nimi. Jeszcze czas o tym pomyśleć. Na razie tym się nie trujmy...
Rodjonow każe się domyślać, że jego prześladowca Lipman w końcu nie wytrzymał piekielnej tajemnicy i że ta książka jest owocem jego zwierzeń.
* * *
Książka ta ma jednak jeszcze jeden rozdział, którego Rodjonow nie napisał, gdyż policja francuska wolała nie ryzykować odkrywania kart. Przykro mi tylko, że zasmucę sympatyków Lipmana – do których i ja się zaliczałem – gdyż realia wiarygodności Prostytuty są bardziej przyziemne i wymierne.
Otóż Lipman był potrzebny tajnemu Światowemu Rządowi Żydowskiemu, jako nieskompromitowany i mający dobre stosunki z emigracyjnymi pisarzami rosyjskimi. W tym celu został wysłany do Sowdepi, gdzie postanowił wstąpić do rodzinnego Piotrogrodu-Leningradu, aby zająć się mn. swą biblioteką. Tu jednak sytuacja się zmieniła, gdyż nacjonaliści rosyjscy zagrozili opublikowaniem masońskiej teczki Lenina – głównego bohatera późniejszego procesu berneńskiego.
Władzę w Leningradzie objęli nacjonalni bolszewicy leningradzcy Sawinkowa, którzy aresztowali Lipmana i poddali szczegółowemu śledztwu – wyniki czego zostały właśnie opublikowane w Belgradzie jako Synowie Szatana. To Lipman zrobił z Rodjonowa Prostytutę, więc pitrowcy zwrócili się do OFIARY o opublikowanie tegoż.
Była to tragikomiczna afera z francuskim sobowtórem Lenina, którym był Dikis.
Przeżywał dramat wewnętrzny, który zmusił go do obejrzenia się na swoją przeszłość. Wierzył w swoją prawdę i dla jej wcielenia w życie, pracował całą duszą. A prawdą jego była demokracja liberalna. Kochał swój naród i wierzył, że jest nieszczęśliwy niezasłużenie. Zbawienie jego widział w demokracji liberalnej.
Trzeba tylko, żeby ten światopogląd zwyciężył bezwzględnie. Wtedy Izrael ukaże światu swoje piękne oblicze i swój wielki rozum, a świat padnie mu do nóg i wyzna jego wybraństwo. W tym celu wszystkie przeżytki posiwiałej przeszłości muszą ulec zagładzie. Zwątpił jednak trochę w drogę pozytywnej ewolucji, bo o ile Rząd Tymczasowy Kiereńskiego powitał z zapałem, to oburzała go rewolucja bolszewicka z jej straszliwym terrorem.
Tymczasem Dikis wyśmiał te jego marzenia, każąc mu iść drogą gwałtu pod firmą szatana. – Wszak to koniec końców wyszłoby na zgubę samego Izraela?
Co oni mi jeszcze nowego powiedzą? – myślał upadły na duchu, przechadzając się z parasolem w ręku na wskazanym narożniku. Jakie ohydne zlecenia mi dadzą?
Już jadąc z nieznanym towarzyszem w karetowym aucie, którego okna były szczelnie zasłonięte, myślał, jakby to było dobrze, gdyby samochód się rozbił, on sam zaś znalazł śmierć pod jego szczątkami. Jechali bowiem nader szybko.
Po trzech kwadransach szalonej jazdy stanęli, daleko poza linią Paryża, przed dwupiętrowym domem, oświetlonym z zewnątrz jedyną lampką nad szerokim podjazdem.
Przez szereg zamaskowanych drzwi, zszedłszy w podziemie, 30 stopni głębokie, weszli do obszernej, elipsokształtnej sali bez okien, w której było widno, jak w dzień. W jej głębi wznosiła się estrada, a na niej stał duży stół, nakryty czarnym suknem, obszytym złotym sznurem z takimiż frędzelkami. Na stole wznosił się złoty posąg szatana.
Wyobrażony był z pyskiem koźlim, o sterczących ostrych uszach i krętych rogach, pomiędzy którymi mieściła się gwiazda pięcioramienna. Po obu jego stronach stały siedmioramienne świeczniki szabasowe. Kopułokształtny sufit i ściany komnaty były pokryte malowidłami i oświecone mnóstwem mlecznych lampek. Malowidła przedstawiały bluźniercze sceny antychrystyczne. Lipman zrozumiał, że znalazł się w zborze satanistów. To podniecało jego ciekawość. Z pewną ulgą pomyślał, iż pewno będzie świadkiem czarnej mszy. Wolał to, aniżeli posiedzenie spiskowe.
Dikis powitał go, jak równego sobie i przedstawił zgromadzonym. Wszystkich razem było dwunastu. Wszyscy byli Żydami, którzy przekroczyli wiek średni, a niektórzy byli starcami. Wszyscy też byli tuzami plutokracji.
Wśród nich był jeden osobliwy człowiek. Ubrany, jak inni, we frak i cylinder, miał on ryżą brodę do pół piersi, spadającą w gęstych loczkach. Spod jego zaś cylindra zwieszały się grajcarki pejsów. Lepiej pasowała by mu szeroka szata dawnych faryzeuszów.
Na estradę wszedł nikły, pokrzywiony staruszek i wygłosił mowę o politycznych zdobyczach Izraela za ostatnie miesiące i przeczytał program działania na najbliższą przyszłość.
Jeszcze nie zszedł, wśród oklasków, gdy ukazała się młodziutka kobieta. Zrzuciwszy z siebie drogocenny płaszcz, nagą wstąpiła na estradę, legła na wznak na stole, opierając głowę o podnóże posągu Bafometa.
Przybrała pozę, skrajnie bezwstydną. Jednocześnie gwiazda między rogami Bafometa, jego posąg i świeczniki zapłonęły mnóstwem krwawo-czerwonych lampek. Diablica wyglądała, jakby tylko co wzięła kąpiel, ze świeżej krwi. Koźli łeb figury z otwartą lekko paszczą i przygryzionym językiem, z oczyma z dużych akwamarynów, zdawał się pożądliwie wpatrywać w leżącą u jego stóp krasawicę. Zebrani skupili się wokół kobiety i lubieżnie całowali jej stopy, golenie i kolana.
Tymczasem ów pejsacz i brodacz ubierał się w katolickie szaty liturgiczno-biskupie. Wszystkie czarne. Na plecach ornatu była wyhaftowana głowa kożla, a na piersiach – odwrócone Ukrzyżowanie.
Usianą drogimi kamieniami mitrę, wieńczyła gwiazda. W rękach kobiety znalazł się złoty kielich mszalny. Przyłożyła go najpierw do brodawek piersiowych, potem do międzypiersia i brzucha, w końcu niżej do krocza…
Dwaj pomocnicy czarnego kapłana przebrali się w szaty diakońskie. W rękach trzymali kadzielnice.
Zaczęła się czarna msza. Polegała ona na bluźnierczych okrzykach, śpiewaniu i wzywaniu szatana. Wezwania te były wygłaszane z taką siłą przekonania, że Lipman truchlał. Szatańska msza trwała niedługo. Kobieta zniknęła; czerwone lampki zgasły, Lipman był poniekąd zawiedziony.
Straszniejsze rzeczy zdarzało mu się o tym słyszeć i czytać. Oczekiwał ich z trwogą. Także odetchnął z ulgą, w nadziei, że na tym będzie koniec.
Ale się zawiódł. Zaczęły się przygotowania do jakiejś nowej sceny. Na niskim czarnym postumencie przed estradą postawili srebrną miednicę ze srebrnym dzbanem. Pomiędzy estradą, a postumentem pojawiło się wysokie krzesło dziecięce, wyściełane malinowym aksamitem z łokietnikami i poprzecznicą na przodzie. Lipmanowi wręczono kartkę z modlitwą do szatana, napisaną po hebrajsku, ale alfabetem łacińskim. Objaśniono mu, że razem ze wszystkimi winien ją odczytywać bez przerwy.
Dikis podszedł do niego wzruszony, niemal pobożny i oznajmił mu, że z przekazu wiadomo że ich "ojciec" obiecał zjawić się im dziś osobiście. Obiecał, a zatem się objawi. On zawsze dotrzymuje słowa. Dikis winszuje Lipmanowi tego zaszczytu i szczęścia. Lipman lubo już zachwiany w swym ateiźmie, przyjął tę zapowiedź sceptycznie, sądząc że nastąpi tylko jakaś mistyfikacja.
Jeden z obecnych, wysoki chuderlawy, z mefistofelewskim wyrazem twarzy, siadł do fortepianu. Polała się melodia cicha, ożywiająca się czymś mistycznym, dziwnie czarującym. Wszyscy, chwyciwszy się za ręce, utworzyli koło, ruszyli dookoła miednicy z dzbanem, mamrocząc słowa modlitwy do szatana. Prosząc by się zjawił, bujając się w takt motywu. Melodia się rozpalała, zmieniał się jej duch, twardniały dźwięki. Zaczęły się w nią wplątywać tony buntownicze, niecierpliwe, kapryśne. W końcu powiało od niej trwogą, żądaniem.
Tym zmianom odpowiadał taniec. Twarze się rozpalały, oczy zaczynały płonąć, cylindry zsuwały się do tyłu, fruwały poły fraków. Równolegle mamrot stawał się coraz namiętniejszy, aż przeszedł w gęsty pomruk, ponad który zrywało się rytmiczne, dzikie, gardłowe krakanie. Lipman został porwany powszechnym opętaniem.
Wtem – ryżobrody i jego diakoni oderwali się od łańcucha i nie przestając krakać, mignąwszy ogonami ornatów, zniknęli za tajnymi drzwiami.
Za chwilę drzwi się otworzyły. Krakanie ucichło. Kolisko taneczne zamarło. Wszyscy wlepili, nalane krwią oczy w spore zawinięcie na ręku brodatego Żyda, postępującego naprzód w asyście swych diakonów.
Wszyscy trzej byli opasani fartuchami z czarnej skóry, a rękawy mieli zawinięte po łokcie. Fortepian zamilkł. Niebawem jednak znowu zapluskały czarodziejskie dźwięki, wzruszające pieszczotą.
W zawiniątku poruszyło się coś żywego. Ukazała się różowa piętka drobnej nożyny. Lipman doznał wrażenia, jakby go kto zdzielił obuchem. Straszny domysł błyskawicą zaświecił mu w głowie.
Zdjęto zasłonę z żywego pakunku. Błysnęło pulchniutkie ciałko i z lekka rozrumienione, z dołkami, rozkoszne liczko dwuletniego maleństwa. Straszny domysł Lipmana stawał się pewnością. Lecz w jego zamarłym sercu taiła się trwożliwie nadzieja, że to będzie tylko symbolicznie.
Brodacz uspakajając niemowlę, posadził je nagie, na krześle. Ono pokornie usiadło, lecz nagle, jakby się zawstydziło, z wyciągniętymi rączkami rzuciło się ku brodaczowi, i przylgnąwszy do jego piersi, rozglądało się trwożnie dookoła. On z uśmiechem pogładził je po główce. Wnet wszakże oczy jego zapłonęły złym ogniem. Szorstko odczepił od siebie rączki dziecka, usadził je znowu w krześle i ściągnąwszy brwi, pogroził mu palcem.
Malec przycichł na chwilę i poważne, na wiek, spojrzenie zatrzymał na brodaczu. Wtem liczko jego się zmarszczyło, zjeżył się, bryknął nożynami i całym ciałkiem odrzucił się w głąb krzesła.
Niby grzmot pioruna, zagrzmiał brawurowy motyw o groźnych akcentach. Dookoła miednicy i krzesła podniosła się znowu orgiastyczna pląsawica z jeszcze bardziej natarczywymi przyzywaniami diabła. Przebiwszy się przez tę Sodomę uderzył w sklepienie, delikatniejszy od dzwonka głosik wystraszonego dzieciątka.
Jeden z asystentów w skórzanym fartuchu gniewnie chwycił dziecko i usadził je, drugi zrzuciwszy z krzesła poprzecznicę, postawił miednicę. Brodacz chwycił ze stołu jakiś przedmiot. Lipman nie zdążył mrugnąć okiem, gdy w kierunku ofiary błysnęło szydło.
Lipman zamknął oczy. Z piersi jego wyrwał się jęk. Chciałby krzyczeć, protestować, zasłonić sobą mordowane dziecko, lecz język jego oniemiał, wola uległa bezładowi. W przerażeniu skakał dalej, zresztą nie skakał, wleczono go. On zaś tylko machinalnie przebierał nogami.
Nieprzeparta siła ciągnęła go żeby spojrzeć jeszcze raz. Otworzył oczy i długo już nie mógł ich oderwać od wstrząsającego widowiska. Szydło błyskało raz po raz. Maleńkie jestestwo, łkając od strasznego krzyku, wiło się i miotało w rękach oprawców. Lecz po każdym ukłuciu, drgawki jego słabły, słabł i głosik, póki nie przeszedł w przedśmiertelne rzężenie. Strumykami, jak z maleńkich kranów, krew spływała w miednicę.
Lipmanowi zdawało się, że operacja trwała bardzo długo. Z wysiłkiem oderwał oczy od okrwawionej żertwy i kiedy znów spojrzał, stary Żyd z przerażającymi ściągniętymi oczami i zbryzganej krwią twarzy, który trzymał głowę dziecka puścił ją wreszcie. Główka bezwładnie opadła. Na pobladłym liczku zastygł wyraz zdumienia i cierpiącego uszczęśliwienia…
Ryżobrody, mamrocząc zaklęcia, nalał część krwi przez lejek do dzbanka, w którym ukazało się wino. Rozbełtał to, przelał do kielicha do czarnej mszy i złotą łyżeczką podawał tę mieszaninę obecnym do picia.
Miednica, prawie do połowy napełniona resztą krwi, pozostała na czarnym postumencie, krzesło odrzucono pod ścianę. Znów zapalono lampiony na posągu szatana i świecznikach, a na sali przygaszono światła.
Muzyk i operator przyłączyli się do koła. Teraz wszyscy, cała dwunastka, złączeni za ręce, z gwizdem i wyciem puścili się znowu w zawrotny taniec.
Okrzyki zlały się w jedno wycie zwierzęce i biesowskie jęczenie. Wyły w nich najohydniejsze bluźnierstwa, jęczały modlitewne przyzywały diabła. Ludzie stracili ludzki wygląd. Oczy pałały wściekłością, spocone twarze wykrzywiły konwulsyjne grymasy, pieniły się wargi. Dikis który trzymał się za ręce z Lipmanem, z wywieszonym, jak u zmęczonego psa ozorem, chrypiał niby zdychający byk.
Padł na marmurową posadzkę, przez niego wywrócił się Lipman, tęgi brodacz przeskakiwał przez obu, padali i inni, lecz pląsawica trwała i przestrzegano surowo tylko tego, by nie zerwać łańcucha.
Jak długo trwał ten sabat, rozbity moralnie i fizycznie Lipman nie mógł określić...
Aż stało się to, czego on, ateista, żadną miarą nie dopuszczał. Widział wyraźnie, jak nagle, nie spuściwszy się ze sklepienia ani wyrósłwszy spod ziemi, zjawił się w samym środku koła Trzynasty. Takie było jego imię wśród poświęconych.
Był on również we fraku i cylindrze, wyższy od wszystkich, chuderlawy, gibki. Sarkastyczny uśmieszek ożywiał ciemną, wąską i długą twarz o cienkich krótkich wąsikach, z małą koźlą bródką jak u fauna, ze sterczącymi nad rondem cylindra kosmatymi uszami. Ognisty jego wzrok był nieznośnie żywy.
Migiem wszyscy padli na twarz z wyciem i jazgotem strachu, zachwytu i lubieżności, tłocząc się, wzajemnie odtrącając, podpełźli do jego stóp, jak przymilające się sobaki. On niby wielki ptak, opuszczający skrzydła, kiedy się opuszcza na ziemię, rozpostarł długie ręce z cienkimi haczykowatymi palcami. Syny jego, nie śmiąc podnieść się z kolan, chciwie ku niemu się wyciągnęli, gdy on całym korpusem, powoli obracał się na wszystkie strony. Lipman, osłupiały z przerażenia, stał jak posąg, patrząc rozszerzonymi oczyma, na strasznego przybysza.
Ktoś uderzył go głową w pas, inny pociągnął go w dół za rękę. Pokornie więc stanął na czworakach i w ślad za towarzyszami, podczołgał się całować stopy i ręce Zjawionego.
Uszczęśliwiwszy obecnością swą wybranych synów, co trwało kilkanaście minut, Trzynasty, jak nagle się zjawił, tak nagle też zniknął. W oczach począł blednąć, tajać i w kilka sekund rozpłynął się w powietrzu, nie pozostawiając po sobie śladu.
W drodze powrotnej Dikis rzekł do Lipmana: Oto dziś byłeś pan świadkiem maleńkiego prawzoru tego, co w wielkich rozmiarach będzie się spełniało na całym świecie. Dikis mówił mu jeszcze dużo więcej, lecz on, wstrząśnięty wrażeniami strasznej nocy, nie zdolny był słuchać.
Co za okropność – myślał, drżąc febrycznie. Diabeł istnieje. Widziałem go własnymi oczyma, dotykałem jego rąk i stóp. Jest zatem i jego przeciwwaga – Bóg Ojciec.
Co tedy, jeżeli Dikis i wszyscy sataniści pomylili się w swoich rachunkach, a zło na świecie, jak wierzą chrześcijanie, spełnia się z dopustu Bożego do określonego czasu, i przyjdzie godzina, kiedy zostanie odłączone, i On odda każdemu według jego uczynków!
Przypomniał sobie opowiadanie o pewnym graczu. Gracz ten, urzędniczyna rosyjski, był zarazem spirytystą. Lubił wodzić naczynkiem po wypisanym alfabecie. Pewnego dnia przyszło mu na myśl wyciągnąć z tej zabawy pożytek. Zaczął wypytywać naczynko, na jakie karty ma stawiać. Poszło mu zdumiewająco łatwo. Naczynko wskazywało mu zawsze nieomylnie szczęśliwe karty.
Urzędniczyna tak się wkrótce wzbogacił, że porzucił służbę i oddał się swej namiętności. Wkrótce Rosja stała się dlań za ciasna. Zebrawszy cały kapitał, gracz wybrał się do Monte Carlo. Tam kierując się wskazaniami czarodziejskiego naczynia, grał tak szczęśliwie, że stał się sławnym.
W końcu postanowił rozbić bank kasyna. Przed grą wyroczne naczynko przepowiedziało mu pełne powodzenie. Pełen wiary w swoją szczęśliwą gwiazdę rzucił na stół cały swój majątek...Jakież było jego przerażenie, kiedy chybił!
Oszołomiony, półobłąkany, pobiegł do swego hotelu i rzucił się ku swemu naczynku. Zaledwie go dotknął, gdy ponad nim trzykrotnie rozległo się szydercze "A ku-ku", tak głośne, że zadzwoniło mu w uszach. Przerażony, rozejrzał się wokoło, nie było nikogo. A naczynko poruszyło się pod jego palcami i on przeczytał: Cha-cha-cha – a kuku!
Azali nie stanie się coś podobnego z tymi diabłochwalcami? Wszak trzeba być takimi złośliwymi idiotami, jak oni, żeby sobie wyobrażić, że ograniczony i nędzny stwór, jakim jest diabeł, może zwyciężyć Stwórcę. Niewątpliwie w danej chwili zło jest górą. Sataniści zarzucili już pętlę na ludzkość. No, a jeżeli ofiara ją rozerwie?
Źle będzie z katami. Wszak szydła w worku nie utaisz. Z pewnością tak też się stanie. Bóg ukarze występne narody, lecz nie odda ich na ostateczne pohańbienie i wytępienie swemu wrogowi.
Nieszczęsny naród żydowski, jakże on został oszukany przez swych tajnych wodzów. Jak on ucierpi. Wtedy diabeł mężobójca, ojciec kłamstwa naśmieje się ze swych synów, podobnie jak naśmiał się z owego gracza.
Lipman począł czynić rachunek sumienia. W tajnym aeropagu żydowskim, który roztrzygał o losach żydowskich, on nadawał ton. Pod pozorami postępu, talenty rosyjskie były zmuszone szkalować własną państwowość, wyśmiewać wiarę, pisać rzeczy bezczelne i nikczemne o własnym społeczeństwie i je znieprawiać.
Talenty, które się tym wymaganiom nie poddawały, były skazywane na pohańbienie. Po rewolucji tym i owym najemnikom pióra, otwierały się oczy, budziło się w nich sumienie narodowe i zdobywali się oni na odwagę oskarżania Żydów o spowodowanie zguby ich ojczyzny. Lipman obstawał za cichym usunięciem ich ze świata.
Oto dla kogo pracował przez całe życie! – Niegodziwi – kajał się w duchu.
Co teraz robić? Odrzec się wszystkiego i uciec?
Niemożliwe! Przed nimi nigdzie się nie ukryjesz, a zemsta ich straszna. Prócz tego uciec, to pozbawić się dobrobytu, wyrzucić siebie i żonę na bruk, jak wyrzucone zostały miliony Rosjan. To ponad jego siły. Otrzymuje za swoje, w gruncie rzeczy nieróbstwo, za służbę w tajnym nadzorze, za nadzór nad linią sprawowania się pisarzy zarubieżnych, by nie zrzucili z siebie szorów żydowskich, rzetelne, wysokie pobory od organizacji masońskich.
A wówczas? Wówczas pożegnaj się ze swoim etatem i nawet ze swymi oszczędnościami. Nie zobaczyć mu ich, jak swoich własnych uszu, bez lusterka. A czyż on nie zna wściekłego haremu żydowskiego – sam go praktykował, sam nań skazywał!
Zadrżał! Nie! Losy rzucone. Wyjścia nie ma. Straszny ciężar legł mu na sercu, męt stał się w duszy. Tej nocy nie zamknął oczu.
Rankiem otrzymał od Dikisa list. Z koperty wypadł czek na 50 tys.$? i kartka z poleceniem niezwłocznego stawienia się na dworcu wschodnim. Określono pociąg i numer przedziału, w jednym z wozów międzynarodowych pierwszej klasy. Wszak Lipman jest członkiem tajnego rządu żydowskiego!
Zgnębiony duch jego dostał skrzydeł. Otworzyły się przed nim widoki użycia rozkoszy, o których zawsze marzył. Będzie teraz mógł sobie pozwolić na ponętne, arystokratyczne salony, a nie zubożałe zabieganie rosyjskie.
Tymczasem czeka go podróż do Sowdapi. Perspektywa niemiła. No, ale potem ... Obrazy przyszłych rozkoszy zasłoniły przed nim świeże przeżycia satanistyczne oraz następstwa związane z nimi. Jeszcze czas o tym pomyśleć. Na razie tym się nie trujmy...
Rodjonow każe się domyślać, że jego prześladowca Lipman w końcu nie wytrzymał piekielnej tajemnicy i że ta książka jest owocem jego zwierzeń.
* * *
Książka ta ma jednak jeszcze jeden rozdział, którego Rodjonow nie napisał, gdyż policja francuska wolała nie ryzykować odkrywania kart. Przykro mi tylko, że zasmucę sympatyków Lipmana – do których i ja się zaliczałem – gdyż realia wiarygodności Prostytuty są bardziej przyziemne i wymierne.
Otóż Lipman był potrzebny tajnemu Światowemu Rządowi Żydowskiemu, jako nieskompromitowany i mający dobre stosunki z emigracyjnymi pisarzami rosyjskimi. W tym celu został wysłany do Sowdepi, gdzie postanowił wstąpić do rodzinnego Piotrogrodu-Leningradu, aby zająć się mn. swą biblioteką. Tu jednak sytuacja się zmieniła, gdyż nacjonaliści rosyjscy zagrozili opublikowaniem masońskiej teczki Lenina – głównego bohatera późniejszego procesu berneńskiego.
Władzę w Leningradzie objęli nacjonalni bolszewicy leningradzcy Sawinkowa, którzy aresztowali Lipmana i poddali szczegółowemu śledztwu – wyniki czego zostały właśnie opublikowane w Belgradzie jako Synowie Szatana. To Lipman zrobił z Rodjonowa Prostytutę, więc pitrowcy zwrócili się do OFIARY o opublikowanie tegoż.
Była to tragikomiczna afera z francuskim sobowtórem Lenina, którym był Dikis.