44. INCYDENTU NIE BYŁO
Jazia Iwanowskaja - część I
Na linii kolejowej Moskwa-Gorki, w okręgu Iwanowo-Woznieńsk, w odległości ok. 85 km od Gorkiego znajdowała się bocznica kolejowa prowadząca do małej stacyjki o nazwie WIAZNIKI. Dzisiaj jest to 150 tysięczne miasto.
W październiku 1939 r. na stacji tej zatrzymał się transport, liczący ok. 100 bydlęcych wagonów, z których wysiadło ok. 6000 – 7000 polskich żołnierzy i oficerów. Zostali ono zapędzeni pod konwojem NKWD do obozu ukrytego w bagnistych lasach niziny Bełahińskaja. Obóz nazywał się JAZIA IWANOWSKAJA.
Autor niniejszego opracowania, jako więzień tego obozu, był świadkiem wywożenia oficerów poza druty tego łagru i słyszał strzały egzekucyjne. Jeżeli obóz ten nie został zlikwidowany lub zamaskowany to autor jako uczestnik tamtych wydarzeń, jest w stanie wskazać kierunek drogi którą skazańcy byli wywożeni na miejsce straceń.
W jaki sposób autor opowiadania dostał się do tego obozu i jak uniknął zagłady, mówi niniejsza osobista relacja.
Był 1 wrzesień 1939 r. – wybuch drugiej wojny światowej. W godzinach rannych nadleciały samoloty niemieckie nad Kraków, zionąc ogniem karabinów maszynowych i zrzucając bomby. Słysząc nadlatujące samoloty, w przekonaniu że jest to eskadra naszych Łosi, biorących udział w zapowiadanych manewrach wojskowych, wybiegłem z domu wraz z ojcem do ogrodu by lepiej przyjrzeć się chlubie polskiego lotnictwa – ale zostaliśmy poczęstowani serią pocisków, które przeleciały tuż nad naszymi głowami. Niewiele brakowało a bylibyśmy pierwszymi ofiarami II wojny światowej.
Na skrzydłach przelatujących samolotów zauważyłem czarne krzyże. Zaczęła się wojna. Jako wzorowy obywatel Polskiej Rzeczpospolitej – 16 letni absolwent a zarazem junak Przysposobienia Wojskowego VIII Państwowego Gimnazjum w Krakowie – zgłosiłem się do swojej jednostki PL, gdzie dostałem stary i wysłużony karabin Mannlicher z I wojny światowej i magazynek amunicji. Dano nam rozkaz ochrony obiektów wojskowych i strategicznych punktów miasta: Koszar, mostów, wiaduktów i dworców kolejowych.
Armia KRAKÓW opuściła już miasto. Trzeci lub czwarty dzień września był dniem wymarszu mojej drużyny z Krakowa. Prowadził ją oficer zawodowy, który się nam nie przedstawił i dlatego nie znam jego nazwiska.
Z domu na drogę zabrałem dwie kromki chleba z masłem i 10 zł. Był to cały mój ekwipunek oprócz karabinu, a że było piękne upalne lato ubrany byłem tylko w drelichowy cienki mundurek junaka. Wieczorem dotarliśmy do Puszczy Niepołomickiej. Silny głód po całodziennym marszu nasyciliśmy wspaniałymi jeżynami rosnącymi w niedostępnych gąszczach puszczy – które jakby czekały na nasze przybycie. Były takie wspaniałe, że ich smak do dziś pamiętam. Nigdy i nigdzie oczy moje nie widziały tak dorodnych jeżyn. Ich obfitość zaspokoiła głód całej kompanii.
Znużeni całodziennym marszem zasnęliśmy kamiennym snem na leśnej murawie. Obiecywałem sobie, że po skończeniu wojny wrócę tu jeszcze. Z głębokiego snu wyrwał nas intensywny odgłos kanonady artyleryjskiej, a po paru minutach pociski padające w najbliższym sąsiedztwie rozproszyły naszą drużynę do tego stopnia, że każdy ratował się na własną rękę. Wkrótce okazało się że jestem sam – tylko z moim karabinem.
Po przejściu puszczy i kilku dniach marszu dotarłem przez Mielec, Stalową Wolę i Janów Lubelski do Kraśnika, który przedstawiał rozpaczliwy obraz dymiących zgliszcz. Wycofywaliśmy się planowo przed nacierającą armią niemiecką.
Wiele szczegółów zatarło mi się w pamięci, ale pamiętam dobrze dzień w którym Messerschmity zrobiły na mnie polowanie. Dzień był ciepły, słoneczny. Szedłem cudowną łąką, pełną kwiatów, maków, bławatków, pachnących koniczyn i skoszonego siana, i nagle usłyszałem nad sobą odgłosy nadlatujących samolotów, lecących najwyraźniej w moim kierunku. W ostatniej chwili zdążyłem schronić się pod rozłożystym drzewem. Pociski z furią wbijały się w pień dębu a połamane gałęzie z trzaskiem opadały jedne na drugą. Po chwili jeden z Messerschmitów zawrócił by ponowić atak. Tym razem schowałem się z drugiej strony drzewa. Znowu posypała się seria pocisków, rozpryski kory i fruwające gałęzie.
Ale lotnik nie dał za wygraną. Powrócił po raz trzeci, tym razem w asyście drugiego Messerschmita, by zaatakować z dwóch stron. W ostatniej niemal sekundzie, pod silnym ostrzałem, udało mi się dobiec do głębokiego rowu, gdzie w wysokiej trawie byłem niewidoczny i oddałem kilka strzałów do tych piratów.
Kiedy samoloty odleciały to po wyjściu z rowu i przejściu kilkudziesięciu metrów zobaczyłem przerażający obraz – zastrzelonych przez tych piratów cywilnych ludzi – kobiety z dziećmi, mężczyźni z tobołkami, konie i krowy a nawet pies, który tym ludziom towarzyszył. Parę metrów dalej młoda kobieta opłakiwała zabitego męża. Tak szlochała z rozpaczy, że sam zacząłem płakać nad jej niedolą. Wszyscy dookoła zostali zabici a kilka osób w oddali jęczało w męczarniach. Jeszcze się poruszali, ale kiedy do nich dobiegłem to już nie żyli. Dwoje ludzi dorosłych i dwie dziewczynki. Dzieci były przytulone do zwłok rodziców. Potem zjawili się jacyś ludzie, Byli to krewni pana młodego, który leżał zabity. Unikneli śmierci chowając się w wysokiej trawie za nasypem.
Kanonada zbliżającego się z dwóch stron frontu stawała się coraz bliższa. Pociski padały w odległości kilkudziesięciu metrów. Szukając schronienia dopadłem lasu. Z gęstwiny drzew wyłonił się oddział kawalerii od którego usiłowałem dowiedzieć się gdzie przebiega linia frontu oraz do jakiego ugrupowania, jako junak, powinienem się zgłosić.
Od oficera, który dowodził usłyszałem hasło HGW, a po chwili namysłu powiedział "Ratuj się kto może", po czym galopem odjechał ze swym oddziałem, który zniknął w głębi lasu. Oficer ten później uratował mi życie.
Las był pełen żołnierzy różnych formacji, pomieszanych ze sobą. Spotkałem tam młodego lekarza z Poznania, porucznika z wojskowym tornistrem i walizką pełną narzędzi chirurgicznych. Walizkę tą zostawił potem w lesie pod drzewem, bo nie miał sił jej dalej dźwigać – ale niósł 2 spluwy i parę magazynków.
Tu znienacka, w ciemności nocy dopadł nas oddział niemiecki. Po wymianie strzałów ich karabiny ucichły a my wycofaliśmy się w gęstwiny.
Szliśmy parę kilometrów razem, potem nasze drogi rozeszły się.
Z dala od "szlaku", po której poruszało się tysiące uciekinierów, wpadłem do wiejskiej chałupy, gdzie starsza kobieta dała mi jeść.
Z napotkanym po drodze Romkiem Makuchem z Krakowa dotarliśmy do wioski położonej niedaleko Kowla. Głód skręcał nam wnętrzności, jako że miałem parę dni od ostatniego posiłku. Podeszliśmy do pierwszej z brzegu chałupy z prośbą o sprzedanie kawałka chleba. Miałem z sobą 10 zł, które zabrałem z domu. Piękna wiejska dziewoja wcisnęła nam do ręki pół bochenka chleba, butelkę mleka i mały słoiczek miodu, i ze słowami "Uciekajcie szybko, bo to ukraińska wioska" pośpiesznie wyprowadziła nas za opłotki i zniknęła.
Ledwie uszliśmy parę kroków a tu strzały i nawoływania w ukraińskim języku. Pobiegliśmy co tchu do najbliższego rowu.
Całodzienna strzelanina, w której pociski przelatywały nad naszymi głowami, ze wszystkich stron, nie pozwoliła nam się ruszyć aż do nastania nocy. Ukraińcy bali się do nas podejść, gdyż odstrzeliwaliśmy się.
Dopiero w nocy, poruszając się ostrożnie wzdłuż wykopu doszliśmy do toru kolejowego. Na torze stał zbombardowany pociąg osobowy. Wagony drugiej klasy, dwie gimnazjalistki opłakiwały zaginionych rodziców z którymi przeszły gehennę ewakuacji ze zbombardowanej Warszawy. Usiłowaliśmy je pocieszyć lub zabrać ze sobą, lecz one były tak zapłakane, że nie słuchały naszych argumentów. Mówiły że czekają na rodziców i nie opuszczą tego miejsca, nawet gdyby mieli przyjść Ukraińcy i rostrzelać je w tym wagonie.
Było im wszystko jedno, minęło już północy a one trwały w swym uporze. Powiedziałem "Niedługo zacznie świtać i Ukraińcy przeprowadzą atak. Nie możemy tu zostać, bo zginiemy razem. Nie mamy żadnych szans – otoczą pociąg i nie będzie odwrotu". Wzięliśmy je za ręce i siłą wyprowadzili z pociągu.
Nad ranem doszliśmy do dworca kolejowego w Kowlu. Około godz. 10 nadleciały samoloty i zaczęło się bombardowanie. Przerażający huk wybuchających bomb, trzask tłukących się szyb i łomot walących się konstrukcji.
Płomienie ognia – wszystko robiło wrażenie piekła. Potem drugi nalot i trzeci – a potem grobowa cisza. Gdy opadł kurz to dały się słyszeć nawoływania i jęki rannych. Zacząłem rozglądać się dokoła w poszukiwaniu towarzyszy niedoli. Obszedłem wszystkie możliwe zakamarki dworca, przypatrywałem się napotkanym rannym a także – niestety – zabitym, ale na próżno. Ani Romka, ani dziewcząt zabranych z pociągu – zniknęli jak kamfora.
Kilka bomb trafiło w tunel kolejowy, w którym schronili się ludzie. – Masakra, wielu rannych. Kto był jeszcze na siłach, udzielał pomocy. Przenosiliśmy ludzi do szpitala. Układaliśmy ich na posadzce korytarza szpitalnego, bo łóżka, pokoje chorych i sale operacyjne były przepełnione. Jęki i płacz trudny do opisania. Wołanie leżącego pod ścianą 9-letniego chłopca "Mamusiu, gdzie jesteś! Ja jestem ranny, ja umieram... Mamusiu!" słyszę do dziś, pomimo że od tego czasu minęło 60 lat.
Poszukiwanie moich zaginionych przyjaciół w korytarzach szpitalnych też nie dało efektu. Z wielkim przygnębieniem, załamany tragedią ludzi, którym nie byłem w stanie pomóc, opuściłem szpital. Uczułem wielkie zmęczenia a po pewnym czasie uciążliwy głód.
Pamiętam, że opuszczając Kowel szedłem mało uczęszczaną drogą i usłyszałem nagle nadbiegający z tyłu łum ludzi. Robili wrażenie jakby przed kimś lub czymś uciekali. Nieoczekiwanie z tyłu kilku mężczyzn skoczyło na mnie i powaliło na ziemię: "To szpieg, to szpieg niemiecki – tylko Niemcy mają takie mundury – pokaż dowód osobisty – rozstrzelać go" szarpali mnie. "Ma karabin, to desantowiec! Zrzucili go z samolotu – ma szpiegowski kompas, ma cały magazynek amunicji, rostrzelać go, ma sfałszowane dokumenty!"
– Nie jestem żadnym szpiegiem – zaprzeczyłem stanowczo: To jest moja gimnazjalna legitymacja. "O, ma nawet akcent niemiecki, nawet po polsku źle mówi, to najlepszy dowód – rozwalić go!" Kilku starszych mężczyzn wezwało tłum, by zrobił trochę miejsca, żebym mógł klęknąć i pomodlić się przed śmiercią i żeby nikt w trakcie mojej egzekucji nie został poszkodowany.
Jeden z nich, najbardziej zapalczywy, naładował już mego Mannlichera moimi nabojami i przymierzał się do strzału. W tym momencie usłyszałem zbliżający się tętętt galopujących koni i po chwili mały oddziałek kawalerii z przeciwnej strony zatrzymał się tuż obok. "Panie poruczniku" krzyczy jeden z moich prześladowców "Mamy tutaj szpiega niemieckiego – trzeba go rozwalić!"
Ja na to: Dobrze że się pan zjawił, panie poruczniku... ooo... "To ty chłopie! Znowu się spotykamy. Rozejdźcie się, to nie żaden szpieg – to gimnazjalista, w mundurze przysposobienia wojskowego!"
Moi prześladowcy rozeszli się powoli. W ten sposób oficer, którego spotkałem przed kilkoma dniami w lesie, ocalił mi życie.
Po kilku dniach samotnego marszu znalazłem się na przedmieściu Włodzimierza Wołyńskiego. Godzina chyba czwarta nad ranem. Szedłem na przełaj przez ogródki przydomowe, przeskoczyłam niewysoki parkan i potykając się o coś wystającego przewróciłem jak długi. Zanim się podniosłem zapadłem w jakiś dziwny sen, czy letarg. Całkowity zanik rzeczywistości wydawał mi się bardzo krótki.
Kiedy oprzytomniałem zauważyłem, że obok mojej nogi leży bochenek żołnierskiego chleba o który się potknąłem. Był wrośnięty w trawę jak kamień. Zdarzenie to odczułem metafizycznie – jakby ten bochenek spadł mi z nieba. Był twardy jak kamień – nie dało się go ugryźć, pomimo że miałem dobre zęby. Może wypadł jakiemuś żołnierzowi z tornistra, a może zbytnio ciążył w marszu. Z trudem odłupałem kawałek tego chleba, włożyłem do ust i zacząłem ssać.
Po przejściu zabudowań przedmieścia Włodzimierza znalazłem się na bardzo długiej ulicy z małymi parterowymi budynkami. Zaczęło świtać. Miasto śpi, a tu nagle wielkie poruszenie: Zaaferowani Żydzi w czarnych chałatach i jarmułkach lub kapeluszach wybiegają na ulicę i ściągają z domów wiszące hitlerowskie flagi ze swastyką – wywieszone na powitanie armii niemieckiej – a na ich miejsce w pośpiechu zakładają flagi czerwone, z wielkim sierpem i młotem. W oddali krążyła już żydowska milicja z karabinami i czerwonymi opaskami na rękawach.
Zauważyłem, że wielu z nich nerwowo wskazywało ręką w moją stronę, po czym spostrzegłem wycelowane we mnie lufy karabinów. Zanim zdałem sobie sprawę co się dzieje usłyszałem świst kul koło moich uszu a potem krzyk nadbiegających żołnierzy "Chowajmy się! Strzelają do nas – to Ukraińcy!!!" Za sekundę posypały się kolejne strzały w naszą stronę, ale nam udało się doskoczyć do rogu najbliższego budynku. Potem ostrzeliwując się przeskoczyliśmy ulicę i po wydostaniu się z terenu zagrożonego doszliśmy do Podchorążówki, gdzie coś zjadłem i zasnąłem.
Oprzytomniałem około 6-tej rano, ale nie wiem którego dnia. Podchorążówka była otoczona przez wojsko sowieckie. Padła komenda "Być w pogotowiu! Nie strzelać". Na dziedziniec koszar wjechał czołg sowiecki, wyszedł z niego oficer i wezwał do złożenia broni, a gdy odpowiedziano mu milczeniem to przemówił innym tonem: "Towarzysze – bratnyj raboczyj narod. Przyjechaliśmy tu, aby uwolnić was od jarzma burżujów. Jesteście wolni! Wracajcie do swoich domów, do swoich najbliższych!", próbując rozładować napiętą sytuację. Gadał tak długo. Potem nastąpiła przeciągająca się wymiana zdań między sowieckimi a naszymi dowódcami. Około południa padł rozkaz NIE STAWIAĆ OPORU, SKŁADAĆ BROŃ.
Oddałem i ja swojego Mannlichera, bez którego nie udałoby mi się tu dostać. Muszę przyznać, że zrobiło mi się żal tego starego grata – weterana I wojny światowej. Kładąc go na stercie nowych, lśniących karabinów miałem wrażenie, jakbym oddawał coś drogocennego.
Za namową kilku doświadczonych podchorążaków wziąłem z magazynu ciepły zimowy płaszcz wojskowy, który okazał się potem nieoceniony – jako że jedynym moim odzieniem był letni drelichowy mundur junaka PW. Dostałem też wojskowe saperki. W dalszym przemówieniu ów oficer sowiecki wychwalał ustrój, władzę i armię sowiecką, utrzymując, że to co sowieckie jest najlepsze.
Najlepsze są szyny, najlepsze pociągi – i tymi właśnie najlepszymi pociągami, specjalnie dla nas przygotowanymi, rozjedziemy się do swych domów, do swych rodzin, ale dla bezpieczeństwa zostaniemy odprowadzeni na dworzec kolejowy przez oddziały Czerwonej Armii.
Potworzyły się więc grupy: warszawiaków, lwowiaków, krakowiaków, poznaniaków, gdańszczan itp. Słowem towarzystwo z całej Rzeczpospolitej. – Szeregowi żołnierze, podchorążowie, oficerowie, generalicja. Było też trochę ludności cywilnej, która schroniła się w koszarach przed bandami Ukraińców.
Pod strażą żołnierzy sowieckich wyprowadzono wszystkich z koszar i zaprowadzono na stację kolejową. Stały tu już długie szeregi kolejowych wagonów towarowych, z wypisanymi kredą na niektórych dużymi literami nazwami miast: Warszawa, Lwów, Kraków czy Poznań. Z uczuciem niepewności wsiadaliśmy do tych bydlęcych wagonów, których zasuwane drzwi zatrzaśnięto na skoble i zadrutowano od zewnątrz. Ja przystałem do lwowiaków.
Transport ruszył. Podczas jazdy kontrolowałem kierunek według mego kompasu. Po pewnym czasie zorientowałem się, że jedziemy nie w stronę centralnej Polski, ale na północny-wschód. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z pozostałymi towarzyszami niewoli. Łatwo było zrozumieć, że jesteśmy w pułapce.
Po krótkiej naradzie kilku z nas postanowiło uciekać. Jeden z oficerów, wychylając się przez małe okienko – trzymany za nogi aby nie wypadł – oddrutował drzwi, by przy nadarzającej się okazji podjąć ucieczkę. Była noc, gdy pociąg zwolnił na zakręcie pierwsza grupa wyskoczyła z wagonu. Natychmiast rozległy się strzały oraz głosy nawołujących się Ukraińców, rozbłysły światła latarek elektrycznych. Potem seria z karabinu maszynowego. Strzelali do tych, którzy wyskoczyli. "Chłopaki nie skaczcie! To Ukraińcy! Strzelają do nas..." dały się słyszeć rozpaczliwe krzyki. Potem słychać było jęki dobijanych i przerażającą ciszę. Stojąc w kolejce do skoku cofnąłem się w głąb wagonu.
Zamkneliśmy dzwi. Zanim transport dotarł do Szepietówki byliśmy ostrzeliwani kilkakrotnie.
Zorganizowane bandy ukraińskie uniemożliwiały jakąkolwiek ucieczkę. Nikt z nas nie spodziewał się tego, że obok Niemców i Sowietów będziemy mieli jeszcze trzeciego wroga, który będzie strzelał nam w plecy.
Nad ranem transport nasz przekroczył polsko-sowiecką granicę państwową. Tuż za nią była wielka sowiecka stacja przeładunkowa i rozjazdowa, Szepietówka. Blask reflektorów oświetlających tory docierał do wnętrza wagonów przez szczeliny okienne z desek. Megafony głośno wychwalały Boga-Stalina przez cały czas postoju, a trwało to kilka godzin. Nie jestem w stanie tego powtórzyć dosłownie, ale ich sens był taki, że Stalin jest naszym bogiem prawdziwym i jedynym, naszym słońcem, dobroczyńcą i zbawcą, ojcem i bratem – mówiono patetycznym wierszem, prozą i dziękczynną pieśnią.
Gdy pociąg stanął na bocznicy zaprowadzono nas do wielkiej hali fabrycznej, gdzie dokonano następnego spisu jeńców. Tym razem należało podać oprócz osobistych danych, zawód ojca i matki, pochodzenie społeczne itp, a także wszystkie szczegóły dotyczące przynależności wojskowej. Potem, obserwowani przez NKWD koczowaliśmy pod gołym niebem na deszczu, który padał przez 3 dni bez przerwy.
Byliśmy przemoknięci na wskroś, przemarznięci i głodni. Nie było gdzie się schronić. Każdego z osobna wzywano do drewnianego baraku, przesłuchiwano i dokonywano rewizji. Trzykrotnie w ciągu dnia spisywano dane personalne każdego z nas, i zapewniano, że po przegrupowaniu do właściwych składów pociągów, pojedziemy do domów. Za ogrodzeniami z drutów stały już przygotowane dla nas "nowe" bydlęce wagony, ale już szerokotorowe. Ja wsiadłem do wagonu nr 62. Gdy pociąg wyjechał ze stacji okazało się, że jedziemy nie na zachód, ale na północny- wschód. Wykazał to dokładnie mój kompas, którego nie odebrano mi przy rewizji osobistej. Na pytanie, Co to jest? odpowiedziałem, że notes. Nie był to zwyczajny kompas tylko przyrząd artyleryjski z kompasem. "Jak notes to możecie zatrzymać" powiedział czubarik, który macał mi po kieszeniach.
W wagonach byliśmy tak stłoczeni, że jechało się na stojąco i można było tylko przykucnąć. Zaczęły nas obrabiać wszy, jazda stała się udręką.
Transport nasz ustawicznie przetaczano na boczne tory, żeby przepuścić pociągi idące z wojskiem sowieckim na zachód. Podróżowaliśmy nocą a w dzień pociąg stał na bocznicy, w lesie lub na odludziu. Mimo to na jednym z postojów zjawili się jacyś ludzie. Mieli ze sobą mnóstwo pieniędzy i kupowali wszystko – od zegarków po wieczne pióra, paski do spodni i grzebyki. Ubrani byli nędznie. Na nogach mieli plecione ze słomy łapcie, ale kieszenie wypchane "czerwieńcami", za które u siebie nic kupić nie mogli. Konwojenci udawali, że nie widzą tego handlu, trwającego aż do odjazdu pociągu, który ruszył gdy zapadła noc.
Siedziałem skulony, głodny i zmarznięty w rogu wagonu. Zapadłem w odrętwienie. Trwało ono do momentu, gdy zaczęło się w wagonie jakieś poruszenie. Pociąg zatrzymał się i każdy z wagonów otrzymał przydział konserwmięsnych i sucharów. "Suchary" – w brudnym dziurawym worku po ziemniakach – okazały się zeschniętymi, skręconymi kawałkami starego chleba, czyli czymś zupełnie innym od polskich sucharów wojskowych. Poza tym, zżarte przez robactwo, nie nadawały się do jedzenia. Na mnie przypadła jedna łyżka konserwy mięsnej.
W dalszym ciągu podróży przejechaliśmy Kijów, a którejś kolejnej nocy zatrzymaliśmy się w Moskwie. Tu, podobnie jak w Szepietówce, otoczyły nas reflektory a z głośników popłynęły znane nam pieśni o Stalinie, dobrotliwym Bracie i Bogu Ludzkości. Dookoła wisiały wypłowiałe czerwone płachty – symbol sowieckiej rzeczywistości.
Po długim postoju i sprawdzeniu stanu osobowego transportu słychać było jakieś długie dywagacje pomiędzy konwojentami i oficerami sowieckimi, a potem walenie kolbą do naszego wagonu i głos "Wachon szećset dwa. Maładiec wychadi!" – co powtórzyło się kilkakrotnie. "Kakij maładiec", pyta się jeden z naszych poprzez ścianę wagonu. "U was maładiec" odpowiada głos, i po oddrutowaniu wagonu ukazuje się w szczelinie odsuwanych drzwi głowa sowieckiego oficera. "To o ciebie chodzi" mówią do mnie porucznicy Łotocki i Barański, wypychając mnie z rogu wagonu do drzwi. "Wychadi" zwraca się do mnie Sowiet. – Ile masz lat, pyta. – Szesnaście, odpowiadam.
Potem zadaje całą serię pytań, na które już kilkakrotnie odpowiadałem przy każdorazowym spisie. "Ukażyj ruki" mówi do mnie oficer. Miałem nagniotki od kierownicy roweru, którym jeździłem do szkoły. Oficer zobaczył je i mówi "Haraszo". Jest mocno podekscytowany.
Ponieważ nie znam rosyjskiego jeden z naszych oficerów tłumaczy. Mówi "Dla ciebie lepiej abyś tu pozostał w Moskwie. Jesteś gimnazjalistą więc będziesz mógł się dalej kształcić w szkołach moskiewskich. Dobrze ci radzi – to dla twego dobra".
Odpowiedziałem, że nie mam zamiary zostawać w Moskwie. – Dlaczego? zapytał zdziwiony i coraz bardziej zdenerwowany oficer sowiecki, który w końcu grozi: "Jeśli chcesz żyć to lepiej tu zostań". Ponieważ nie zrobiło to na mnie wrażenia więc zapytał, Czy go dobrze rozumiem. "Tak" odpowiedziałem, "ale tu nie zostanę." – Chcieli ze mnie zrobić politruka.
Po tych słowach sowiecki oficer w pośpiechu udał się w kierunku lokomotywy a ja i mój tłumacz wsiedliśmy do wagonu. Usłyszałem "Jeśli chcesz żyć to lepiej tu zostań – chyba źle przetłumaczyłeś?". Ci, którzy znali język rosyjski zaczeli się kłócić. "Dobrze przetłumaczył" mówili inni: "Inaczej się tego nie da przetłumaczyć." Powiało grozą:
"To znaczy, że chcą nas wszystkich wymordować. – Nie inaczej", zawtórowały głosy.
Wypowiedź tego oficera sowieckiego zabrzmiała jak "memento" nad naszym losem. Jeszcze długo trwała dyskusja nad interpretacją tych słów i nie wszyscy chcieli w to wierzyć, żeby mogło paść tak jednoznaczne sformułowanie wobec nas wszystkich.
Po zadrutowaniu drzwi wagonu pociąg ruszył dalej, ale wkrótce zatrzymał się znowu w miejscu oświetlonym reflektorami. Wyładowano nas na perony i pod konwojem zaprowadzono na plac wyjściowy, gdzie stał duży barak.
Podczas długiego oczekiwania na wejście do tego baraku podszedłem do oświetlonego kiosku, który stał na dalszym peronie. Nikt nie miał odwagi ruszyć się z szeregu, ale ja byłem tak zdesperowany i głodny, że postanowiłem dojść do tego kiosku i sądząc, że uda mi się kupić parę cukierków, wyciągnąłem rubla z kieszeni i pokazałem go kioskarzowi. – Dwa ruble dostałem od jednego z rosyjskich żołnierzy w czasie mijania się pociągów na jednej ze stacji kolejowych, kiedy to "okna" naszych pociągów stanęły naprzeciw siebie. Kioskarzowi powiedziałem po polsku, że chcę kupić cukierków. Ów kioskarz zatrzasnął jednak okienko, udając, że mnie nie widzi – ale ja nie dałem mu spokoju, zapukałem w okienko i tłumaczyłem, że za jednego rubla chcę kupić cukierków – na co on znowu udawał że mnie nie słyszy. Ja jednak, uparcie krążąc koło kiosku i widząc torebki z cukierkami, ponownie zapukałem do okienka i ponowiłem moją prośbę, na co kioskarz, w wielkim zdenerwowaniu, odezwał się do mnie wreszcie mówiąc, że cukierki są na talony, a za jednego rubla cukierków nie ma w ogóle. Za jednego rubla to można kupić najwyżej ćwierć cukierka. Tak zrozumiałem.
Odszedłem więc rozżalony myśląc sobie, że za jednego złotego to mógłbym kupić sobie w Krakowie sto "kanoldów", jako że jeden kanold kosztował jednego grosza. Gdy wróciłem spod tego kiosku to pochód nasz wchodził właśnie do obskurnego baraku przed którym staliśmy.
Jak się okazało to w baraku tym mieściła się łaźnia. Tutaj my, ubrania nasze i buty, miały być poddane dezynfekcji i odwszawieniu. Znaleźliśmy się w holu tego baraku, gdzie trzeba się było rozebrać. Kiedy zacząłem się rozglądać aby znaleźć miejsce na zdięcie butów, usłyszałem głos por. Barańskiego: "Lechu, możemy mówić ci po imieniu?" – Oczywiście, odpowiedziałem. Potem por. Barański i por. Łotocki zaczęli mi szeptać: "Stary, mamy ze sobą dwie spluwy." – Jakie, zapytałem. – Dwa Visy. – Dobra, gdzie mam je schować?
– Na razie włożymy ci je do kieszeni płaszcza. Są zawinięte w onuce. – W porządku, a magazynki? – Magazynki musisz też zadekować – twoich łachów mogą nie przeszukiwać, ale nasze oficerskie – sam kapujesz. Ciebie mogą nie podejrzewać. – Oczywiście, odpowiedziałem. A teraz kapujcie czy się nikt nie gapi. Najpierw ściągnę saperki i zdejmę onuce, a wy, w razie czego, dajcie cynk. Gdy usłyszałem "Teraz możesz" to wsunąłem pistolety do butów a potem magazynki, a na wierzchu położyłem bluzę. Płaszcz i spodnie złożyłem w kostkę, i obserwując uważnie strażników wycofałem się.
Za chwilę otworzyły się żelazne wrota a z nich wyjechały na szynach blaszane regały, na które ułożyliśmy nasze rzeczy. Kiedy odrzwia się zatrzasnęły zaprowadzono nas do drugiej sali w której kobiety w białych fartuchach i białych czepkach z kubłami dziegciu w jednej ręce i patykiem zakończoną jakąś szmatą w drugiej, przechodząc wzdłuż szeregów, w których staliśmy rozebrani do Adama, dezynfekowały nasze owłosione miejsca.
W sali tej znajdował się też szereg pryszniców, z których jednak nie leciała woda. Po tym "zabiegu" powróciliśmy do pierwszej sali oczekując na odbiór "zdeponowanych" ubrań. Po upewnieniu się, że nie stanowimy obiektu zainteresowania podeszliśmy z por. Barańskim i Łotockim od żelaznych półek, które wyjechały z komór po rzekomej dezynfekcji. Widząc, że żaden ze strażników nie zwraca szczególnej uwagi na mój bagaż i nie podchodzi do mnie, założyłem spodnie, bluzę a potem płaszcz, i po odczekaniu pewnej chwili wyciągnąłem z mych butów owinięte w onuce pistolety i włożyłem do kieszeni płaszcza a magazynki wsunąłem do kieszeni bluzy. Otoczony przez asekurujących mnie por. Barańskiego i Łotockiego założyłem saperki. Wkrótce poczułem, jak wszy ze zdwojoną zajadłością wy sysają ze mnie krew.
Ku naszemu zaskoczeniu zaprowadzono nas do drugiego wielkiego baraku, który okazał się być stołówką. Każdy z nas dostał tam talerz gorącego barszczu ukraińskiego. Rozgrzał on przemarznięte do szpiku kości i złagodził nieco głód, który stawał się coraz dokuczliwszy. Był to pierwszy i ostatni nasz gorący posiłek w czasie całego transportu.
Tejże nocy zaprowadzono nas z powrotem do pociągu i znalazłem się w swoim wagonie 62 – razem z por. Barańskim i Łotockim. Byli oni rezerwistami. Obaj byli inżynierami chemikami ze Lwowa. Mieli na imię Jan i Jerzy. Razem z nami w wagonie był też komandor Moszczeński z Warszawy. Wagony zadrutowano i pociąg ruszył na wschód.
Pociąg zatrzymał się jak zwykle nocą na małej stacji kolejowej WIAZNIKI. Pociąg przetaczano a nad ranem otworzono wagony i kazano wysiadać. Oczom moim ukazał się widok, który do tej pory przysłaniały ciemności nocy. Tysiące żołnierzy – oficerowie, generalicja. Wysiadano z wagonów, tworząc poczwórny szereg wzdłuż długiego, nie mającego końca pociągu. Obok mnie stali por. Barański i Łotocki, a parę kroków dalej kom. Moszczeński, z białą poduszeczkę pod pachą. Poduszeczka była nad podziw czysta, a kiedy zauważył moje zdziwienie to zażartował "Ano widzisz – to jest jedyna rzecz, która mi została z dawnych, dobrych czasów – bez niej nie mógłbym zmrużyć oka." Chciał jakby nas pocieszyć.
Tu kazano nam oddać pasy, zegarki, zapalniczki, wieczne pióra. Byli tacy co twierdzili, że jest to bezprawie i zwyczajny rabunek, ale protesty nie odnosiły żadnego skutku. Tłumaczono, że to "prikaz". "To złodziejstwo, będą tym handlować rabusie, to ich własny prykaz", mówili odważniejsi.
Ja nie miałem ani zegarka ani wiecznego pióra, ale miałem dwa pistolety i dwa magazynki w kieszeniach płaszcza. Teraz poczułem tylko jakie są ciężkie i jak naciągają poły mojego żołnierskiego płaszcza. Wsadziłem więc ręce do kieszeni i pistolety trzymałem w dłoniach. Ponieważ jednak płaszcz mój był o dwa numery za duży a ja przeraźliwie wychudzony, więc zawartość kieszeni nie wyglądała podejrzanie.
– Tylko ten ciężar nieznośny, który stawał się coraz większy, jak przedłużał się postój w czasie kolejnego sprawdzania stanu naszego transportu. Na drogę dano nam kromkę chleba na głowę, kostkę cukru i szczyptę herbaty. Niemal wszyscy zjadali wszystko na surowo, łącznie z herbatą.
Kiedy sformowano kolumnę ruszyliśmy w niekończącym się pochodzie poprzez wioskę, złożoną z parterowych drewnianych domostw, ciągnących się wzdłuż jedynej drogi tej wioski. Ludność tej wioski, przeważnie stare kobiety i dzieci z trwogą obserwowały nasz pochód a niektóre z nich ukradkiem ocierały łzy. Dało się słyszeć tu i ówdzie szlochanie. Niektóre z nich, przezwyciężając strach, podbiegały do naszej kolumny by podać odrobinę chleba, dzieląc się z nami zapewne częścią swej dziennej racji. Twarze ich były równie wychudzone i zatroskane jak nasze.
– Biedny, uciemiężony naród – pomyślałem: Tak jak my cierpią z głodu i niedostatku, i dlatego rozumieją niedolę innych.
Wyszliśmy z tego miasteczka, czy wioski, na otwarty widnokrąg, na horyzoncie którego majaczył zarys gęstego lasu. Teren, który mieliśmy przejść był ogromnym, rozlewającym się wokół bagnem, które, jak się potem okazało, dochodziło aż do samego lasu. Wbite w dno tego bagniska pale z belkowaniem i ułożonymi na wierzchu deskami, stanowiły kilkukilometrowy pomost, po którym kolumna nasza poruszała się w milczeniu. Pochód nasz tak był długi, że nie było widać ani jego początku ani końca. Widok ten przypominał mi obraz Grottgera NA SYBIR.
Por. Łotocki, idący obok mnie, wyliczył, że kolumna może liczyć sześć, a może dziesięć tysięcy ludzi. Pomost, po którym posuwał się nasz pochód, miejscami uginał się i kołysał. Czasami zdawało się, że pomost się przewróci i runiemy wszyscy do wody.
Doszliśmy do lasu. Z grzęzawiska i bagna wyrastały potężne drzewa. Unosiły się opary i woń butwiejących roślin. Szliśmy przez wyrąbany szlak, szerokości kilku metrów. Ze zrąbanych pni, które układano obok siebie i na innych, dopóki nie osiadły na dnie, wykonano coś w rodzaju drogi. Trzeba było ułożyć wiele warstw tych bali aby osiągnąć górny poziom grzęzawiska. Pomyślałem sobie, że niejeden człowiek, z tych co tą drogę budowali, leży gdzieś blisko w tym bagnie, przywalony pniem czy uśmiercony nieludzkim wysiłkiem tego dzieła i głodem. Mógł też paść pod kijami nadzorców czy zamarznąć z braku odzieży i obuwia. Dopiero teraz zacząłem sobie uzmysławiać SOWIECKI RAJ, o którym nam śpiewano, w którym niewolnictwo i katorżnicza praca były dniem powszednim a życie ludzkie nie liczyło się – jak to pisano u nas o budowie Kanału Białomorskiego.
Po obu stronach drogi sterczały obłocone kikuty ściętych pni. Gdy ktoś wsadził nogę między pnie to za nim kładli się inni, jak łan zboża. Jeden leżał na plecach drugiego i trudno było się podnieść.
Październikowy deszcz padał ciągle. Po paru godzinach marszu doszliśmy do dużej polany. Pochód zatrzymano, by sporządzić kolejny spis, podczas którego konwojenci dali, jak zwykle, dowody swego analfabetyzmu, bo nie umieli odczytać tego co napisali.
Na skraju polany znajdowała się strażnica NKWD – duży drewniany barak. W środku ganka tej strażnicy, do którego prowadziły wysokie schody, stał z buńczuczną miną wyższej rangi oficer NKWD. Twarz śniada, przenikliwe oczy, kręcone czarne włosy. Ubrany był w skórzany mundur i lśniące brązowe buty – co w tej scenerii było czymś dziwnym. Na dwóch wypolerowanych, skrzyżowanych na piersi pasach wisiały dwa nagany.
Jeden z naszych oficerów podszedł do tej trybuny i zapytał po rosyjski "Jak długo będą nas prowadzić i dokąd idziemy – bez jedzenia i wypoczynku", ale miast odpowiedzi usłyszeliśmy: "A rok 1920 to już zapomnieliście" – po czym chwycił za kabury a na twarzy jego ukazał się wyraz wzgardy i nienawiści: "Wy chcieliście pokonać Armię Sowiecką? – Krasnaja Armia jest niezwyciężona! To wy jesteście w naszych rękach a wasza armia burżuazyjna przestała istnieć. Armij niet, ludiej niet. Paniaaali?"
Tak zrozumieliśmy, i to bardzo wyraźnie. Ta odpowiedź pozbawiła nas ostatnich złudzeń. Karty zostały odkryte po raz drugi. Dla mnie to oświadczenie było tylko potwierdzeniem wyznania oficera sowieckiego na moskiewskim peronie. Teraz było to "Armij niet, ludiej niet" – huczało mi w głowie.
Z tych rozmyślań wyrwał mnie krzyk strażników: Dawaj, w pieriot! Kolumna ruszyła. Przypominam sobie, że przekroczyliśmy jakąś rzeczkę, potem nastała ciemna noc. Pochód poruszał się w ciemnościach, cztery może pięć godzin. Była chyba trzecia czy czwarta w nocy, gdy usłyszeliśmy: Pastoj!
Większość przykucnęła w miejscu w którym stanęła, część usiadła na pniach ściętych przy drodze drzew. Nie było jak i gdzie odpocząć. Przemoczone ubranie parowało, w butach chlupało błoto. Część usypiała na stojąco, przytrzymywana przez bardziej wytrzymałych. "Armij niet, ludiej niet" chodziło mi po głowie.
Nikt się do nikogo nie odzywał. Popadłem w odrętwienie.
W pewnym momencie zauważyłem w oddali jakby migocące ledwo widoczne światełko. Po chwili zgasło a potem znów się pojawiło. – Chałupa jakaś? – może sprzedadzą coś do jedzenia – pomyślałem.
Podzieliłem się mymi myślami z por. Barańskim. "Nie ruszaj się, będą strzelać" ostrzegł mnie. "Zresztą jak tam dojdziesz? Dookoła bagno." – Tu jest kładka – namacałem nogą ułożone deski i poszedłem tą drogą. Nikt nie strzelał. Ciemny las i gęsta trzcina przysłaniały wszystko. W tych ciemnościach doszedłem do starej walącej się chałupy.
Drzwi były dwa ruble. "Coś za jeden? Chleba ani masła ja na oczy sześć lat nie widziała. Idź stąd. W zeszłym roku zdechł nam kulawy gołąb, to musiałam oddać zamiast kontyngentu 60 rubli, bo gołąb był zakontraktowany. Masz parę klusek z olejem, zjedz i uciekaj. Mój syn poszedł łowić ryby – jeśli wróci ubijut tiebia."
Pocałowałem starą kobietę w rękę. Cofnęła się, ale zauważyłem łzy w jej oczach. Gdy powróciłem do swoich stali jeszcze na miejscu. Wkrótce ruszyliśmy. Po kilku godzinach marszu, gdy świtało, pochód dotarł do miejsca przeznaczenia – obozu, który nazywał się JAZIA IWANOWSKAJA. Zaczął prószyć śnieg.
Obóz, otoczony podwójnym kordonem drutu kolczastego z wieżyczkami strażniczymi, zajmował polanę wśród gęstego bagnistego lasu. Wewnątrz stały szeregi baraków.
Po przekroczeniu bramy stanęliśmy na placu apelowym. Tu dokonano następnego obliczenia i spisu, po czym zaprowadzono naszą grupę do największego z baraków, który przypominał raczej hangar, pozbawiony jakichkolwiek przegród. Miał tylko ściany zewnętrzne i słupy podpierające dach.
Byliśmy śmiertelnie zmęczeni i przemoknięci. Nie mając innego wyjścia byłiśmy zmuszeni leżeć na gołej ziemi, jeden obok drugiego, żeby się wzajemnie ogrzać. Leżąc między por. Barańskim a por. Łotockim oddałem im pistolety i magazynki, które mi tak ciążyły. Przemoczone ubrania zaczęły parować, zimno i wilgoć ciągnące z ziemi nie dawały zasnąć, a do tego wszy, które z coraz większą natarczywością żarły nas od stóp do głów. Tak w półśnie czy letargu trwaliśmy nie pomnę jak długo.
Pamiętam, że gdy któregoś dnia dano nam przydział machorki to zapaliłem i zaciągnąłem się. Zrobiło mi się słabo a w oczach ciemno... Potem ktoś zaintonował "Pod twoją obronę ..." Część uklękła a część na leżąco odmawiała modlitwę.
Kilku zatwardziałych bezbożników, którzy do tej pory mieli jeszcze ze sobą resztki sucharów i słoniny ukradzionych z magazynów włodzimierskiej Podchorążówki, zakłócało powagę modlitwy przybijająć drewniane kołki do ściany baraku, by powiesić na nich i suszyć swoje buty. Po paru dniach ci bezbożnicy-komuniści, jak sami siebie nazywali, po zjedzeniu resztek zapasów wyleczyli się jednak z komunizmu i wspólnie z nami odmawiali modlitwy.
Leżałem w letargu-półśnie na wilgotnej ziemi. Czułem odrętwienie i zacząłem mieć majaki. Zdawało mi się, że widzę moją matkę w jakimś pomieszczeniu w którym siedzi kilkadziesiąt osób. Matka rozmawiała z jakąś kobietą którą pytała o los swego syna, czyli mnie. W tym momencie zobaczyłem twarz tej kobiety – była urodziwa, nieco zniszczona – patrzyła na mnie i mówiła "Tak, widzę go... jest bardzo wyczerpany... bliski śmierci... Leży na ziemi... On żyje... Jest daleko na wschodzie, ale wróci ...
Twarz ta znikła, a ja potem przez długi czas widziałem pokój i ludzi oraz moją zapłakaną matkę. – Po moim powrocie do domu okazało się, że matka moja istotnie była u wróżki, która, jak się okazało, nawiązała ze mną telepatyczny kontakt na odległość tysięcy kilometrów i przekazała jej wiadomość o moim położeniu.
Któregoś dnia naszego pobytu zapowiedziano dostarczenie żywności – chleba i zupy. I istotnie na końcu baraku wtaszczono wielki blaszany kocioł. Wyglądał jak zbiornik po ropie naftowej, przy którym ustawił się długi ludzki ogon. Kiedy wiadomo było, że zupy nie wystarczy dla wszystkich to koło kotła zaczęło się robić coraz ciaśniej. Wreszcie kiedy już zupy pozostało niewiele wybuchła bezpardonowa walka, w wyniku której silniejsi wskakiwali do tego kotła głową w dół, aby palcami wybrać resztki jedzenia, a inni wyciągali ich, tak że kocioł przewrócił się a wówczas niektórzy chcieli się doń wczołgać... Doszło do walki, że niektórzy zostali potratowani i poturbowani.
Cała ta walka o "łyżkę" zupy nie miała jednak sensu, gdyż zupa ta nie nadawała się do jedzenia. Były to bowiem rozgotowane wnętrzności i ości śledzi. Tej gorzkiej, cuchnącej, obrzydliwej lury nie dało się nie tylko przełknąć, ale nawet wziąć do ust. Dano nam również kawałek chleba na osobę, ale "chleb ten" był też niejadalny, gdyż była to mieszanina gliny z plewami – w kształcie chleba ...
Mijały kolejne dni bez jedzenia. Gdy głód stał się nieznośny i domagano się żywności to władze obozowe ogłosiły, że dostarczony został transport białego chleba, ale jest przeznaczony tylko dla oficerów, żandarmerii wojskowej, policji i KOP-u (Korpusu Ochrony Pogranicza).
W ten sposób dowództwo sowieckie chciało wyłowić tych którzy, zdzierając szlify oficerskie, niszcząc dokumenty oraz podając przy tym fałszywe dane, chcieli ukryć swą przynależność do kadry oficerskiej, KOP-u, żandarmerii wojskowej czy Policji Państwowej. W najgorszej sytuacji znaleźli się policjanci z powodu granatowych mundurów. Niektórzy mówili, że swe mundury zostawili w lesie i założyli takie, bo ich mundury były podarte, ale, jak się potem okazało, nie dano temu wiary. Wielu zakamuflowanych nie wytrzymało głodu i zgłosiło się do rejestracji, która okazała się pierwszą listą śmierci.
Po pewnym czasie przyszedł istotnie transport białego chleba, który rozdano oficerom w ilości jednej cienkiej kromeczki na osobę. Jedni zjedli to natychmiast a inni, delektując się, spożywali po kawałeczku. Nam nie dano nic.
Tym którzy się ujawnili kazano przeciągnąć poprzek obozu siatkę z drutu kolczastego, która podzieliła obóz na dwie części: Większą dla kadry oficerskiej, żandarmerii, KOP-u i policji, oraz mniejszą dla pozostałych żołnierzy.
Rozlokowano nas wówczas po mniejszych barakach, które posiadały trzypiętrowe prycze. Baraki te i prycze były tak zawszone, że wstręt ogarniał człowieka kiedy musiał tam siedzieć – a co gorsza spać. Wszy wciskały się wszędzie i chodziły po rękach a co gorsze, po twarzy... Wszyscy je zabijali a ich wciąż przybywało.
Poznałem wówczas wszystkie gatunki tego paskudztwa o czym do tej pory człowiek nie miał zielonego pojęcia. W środku baraku stał piec w którego otwartą czeluść wsuwało się gruby pień drzewa. Palił się całą dobę, bez przerwy. Wokół tego pieca było ciepło, ale parę kroków dalej, pod ścianą – wilgoć i ziąb. W miarę palenia się pnia przesuwało się go ku gardzieli pieca.
Niektóre z baraków pozbawione były szyb, i mnie przypadło leżeć pod takim oknem. Padający śnieg topił się na moim płaszczu a ja dygotałem z zimna. Nie było czym tej dziury przytkać – chyba własną koszulą, ale nikt nie chciał poświęcić na to swej garderoby. Kiedy już nie można było wytrzymać z zimna to wychodziło się na środek baraku, aby się ogrzać przy piecu.
Przyjaciele moi, por. Barański i Łotocki, znaleźli się po drugiej stronie ogrodzenia, w obozie oficerskim. Widywaliśmy się ze sobą i rozmawiali przez druty. Wielu z nas chorowało na czerwonkę i inne choroby powodowane wycieńczeniem organizmu. Opieki lekarskiej nie było, gdyż nie było lekarstw. Było też killku chorych na syfilis, których ciała rozkładały się, powodując potworny fetor.
Po pewnym czasie, a były to końcowe dni października 1939 r, staliśmy się świadkami przerażających wydarzeń.
Na teren obozu oficerskiego zaczęły wjeżdżać drewniane wózki jednokonne. Wózki te wywoziły naszych oficerów poza teren obozu. Na wózek wsiadało po cztery osoby, dwie po lewej i dwie po prawej, plecami do siebie. Nogi zwisały w dół. Wiązano ich razem w ten sposób, żeby nie mogli się wychylać. Byli związani sznurem pod pachami, dookoła klatki piersiowej w ten sposób, że gdy ktoś się wychylał to sznur uciskał pozostałych trzech. Żaden nie mógł samotnie opuścić wózka, który był jakby do tego zrobiony. Niektórzy jeńcy nie pozwalali się wiązać więc tłumaczono im, że droga jest wyboista – że mogą wpaść pod koła i że jest to koniecznością.
Dwóch uzbrojonych enkawudzistów wsiadało do wózka, od przodu i tyłu, i tak wyjeżdżano do lasu. Po pewnym czasie słychać było strzały – najpierw cztery a potem następne ...
Wózki te wracały do obozu puste i zabierały następną partię oficerów, po czym słychać było następne strzały. – Wszystko to nie mieściło się w logice i wyglądało na mistyfikację – jakby chciano nas nastraszyć?
Ukradkiem spotykałem się przy drutach z por. Barańskim i Łotockim oraz kom. Moszczeńskim. Spostrzeżenia nasze pokrywały się. Por. Barański powiedział "Jeżeli oni będą chcieli nas wymordować w tych bagnach, to najpierw sami zginą, skurwysyny. Nie damy się zarżnąć jak stado baranów. Jak dojdzie do ostateczności to wygarnę do nich cały magazynek – przynajmniej nasza śmierć nie przyjdzie im łatwo." Potem dodał "Stary, my możemy się już więcej nie zobaczyć. Masz tu kartkę z naszymi adresami. Może będziesz miał więcej szczęścia i przeżyjesz.
Masz tu też adres brata komandora Moszczeńskiego, który jest lekarzem i również mieszka we Lwowie. Trzymaj się stary, bo tu ktoś idzie".
W październiku 1939 r. na stacji tej zatrzymał się transport, liczący ok. 100 bydlęcych wagonów, z których wysiadło ok. 6000 – 7000 polskich żołnierzy i oficerów. Zostali ono zapędzeni pod konwojem NKWD do obozu ukrytego w bagnistych lasach niziny Bełahińskaja. Obóz nazywał się JAZIA IWANOWSKAJA.
Autor niniejszego opracowania, jako więzień tego obozu, był świadkiem wywożenia oficerów poza druty tego łagru i słyszał strzały egzekucyjne. Jeżeli obóz ten nie został zlikwidowany lub zamaskowany to autor jako uczestnik tamtych wydarzeń, jest w stanie wskazać kierunek drogi którą skazańcy byli wywożeni na miejsce straceń.
W jaki sposób autor opowiadania dostał się do tego obozu i jak uniknął zagłady, mówi niniejsza osobista relacja.
Był 1 wrzesień 1939 r. – wybuch drugiej wojny światowej. W godzinach rannych nadleciały samoloty niemieckie nad Kraków, zionąc ogniem karabinów maszynowych i zrzucając bomby. Słysząc nadlatujące samoloty, w przekonaniu że jest to eskadra naszych Łosi, biorących udział w zapowiadanych manewrach wojskowych, wybiegłem z domu wraz z ojcem do ogrodu by lepiej przyjrzeć się chlubie polskiego lotnictwa – ale zostaliśmy poczęstowani serią pocisków, które przeleciały tuż nad naszymi głowami. Niewiele brakowało a bylibyśmy pierwszymi ofiarami II wojny światowej.
Na skrzydłach przelatujących samolotów zauważyłem czarne krzyże. Zaczęła się wojna. Jako wzorowy obywatel Polskiej Rzeczpospolitej – 16 letni absolwent a zarazem junak Przysposobienia Wojskowego VIII Państwowego Gimnazjum w Krakowie – zgłosiłem się do swojej jednostki PL, gdzie dostałem stary i wysłużony karabin Mannlicher z I wojny światowej i magazynek amunicji. Dano nam rozkaz ochrony obiektów wojskowych i strategicznych punktów miasta: Koszar, mostów, wiaduktów i dworców kolejowych.
Armia KRAKÓW opuściła już miasto. Trzeci lub czwarty dzień września był dniem wymarszu mojej drużyny z Krakowa. Prowadził ją oficer zawodowy, który się nam nie przedstawił i dlatego nie znam jego nazwiska.
Z domu na drogę zabrałem dwie kromki chleba z masłem i 10 zł. Był to cały mój ekwipunek oprócz karabinu, a że było piękne upalne lato ubrany byłem tylko w drelichowy cienki mundurek junaka. Wieczorem dotarliśmy do Puszczy Niepołomickiej. Silny głód po całodziennym marszu nasyciliśmy wspaniałymi jeżynami rosnącymi w niedostępnych gąszczach puszczy – które jakby czekały na nasze przybycie. Były takie wspaniałe, że ich smak do dziś pamiętam. Nigdy i nigdzie oczy moje nie widziały tak dorodnych jeżyn. Ich obfitość zaspokoiła głód całej kompanii.
Znużeni całodziennym marszem zasnęliśmy kamiennym snem na leśnej murawie. Obiecywałem sobie, że po skończeniu wojny wrócę tu jeszcze. Z głębokiego snu wyrwał nas intensywny odgłos kanonady artyleryjskiej, a po paru minutach pociski padające w najbliższym sąsiedztwie rozproszyły naszą drużynę do tego stopnia, że każdy ratował się na własną rękę. Wkrótce okazało się że jestem sam – tylko z moim karabinem.
Po przejściu puszczy i kilku dniach marszu dotarłem przez Mielec, Stalową Wolę i Janów Lubelski do Kraśnika, który przedstawiał rozpaczliwy obraz dymiących zgliszcz. Wycofywaliśmy się planowo przed nacierającą armią niemiecką.
Wiele szczegółów zatarło mi się w pamięci, ale pamiętam dobrze dzień w którym Messerschmity zrobiły na mnie polowanie. Dzień był ciepły, słoneczny. Szedłem cudowną łąką, pełną kwiatów, maków, bławatków, pachnących koniczyn i skoszonego siana, i nagle usłyszałem nad sobą odgłosy nadlatujących samolotów, lecących najwyraźniej w moim kierunku. W ostatniej chwili zdążyłem schronić się pod rozłożystym drzewem. Pociski z furią wbijały się w pień dębu a połamane gałęzie z trzaskiem opadały jedne na drugą. Po chwili jeden z Messerschmitów zawrócił by ponowić atak. Tym razem schowałem się z drugiej strony drzewa. Znowu posypała się seria pocisków, rozpryski kory i fruwające gałęzie.
Ale lotnik nie dał za wygraną. Powrócił po raz trzeci, tym razem w asyście drugiego Messerschmita, by zaatakować z dwóch stron. W ostatniej niemal sekundzie, pod silnym ostrzałem, udało mi się dobiec do głębokiego rowu, gdzie w wysokiej trawie byłem niewidoczny i oddałem kilka strzałów do tych piratów.
Kiedy samoloty odleciały to po wyjściu z rowu i przejściu kilkudziesięciu metrów zobaczyłem przerażający obraz – zastrzelonych przez tych piratów cywilnych ludzi – kobiety z dziećmi, mężczyźni z tobołkami, konie i krowy a nawet pies, który tym ludziom towarzyszył. Parę metrów dalej młoda kobieta opłakiwała zabitego męża. Tak szlochała z rozpaczy, że sam zacząłem płakać nad jej niedolą. Wszyscy dookoła zostali zabici a kilka osób w oddali jęczało w męczarniach. Jeszcze się poruszali, ale kiedy do nich dobiegłem to już nie żyli. Dwoje ludzi dorosłych i dwie dziewczynki. Dzieci były przytulone do zwłok rodziców. Potem zjawili się jacyś ludzie, Byli to krewni pana młodego, który leżał zabity. Unikneli śmierci chowając się w wysokiej trawie za nasypem.
Kanonada zbliżającego się z dwóch stron frontu stawała się coraz bliższa. Pociski padały w odległości kilkudziesięciu metrów. Szukając schronienia dopadłem lasu. Z gęstwiny drzew wyłonił się oddział kawalerii od którego usiłowałem dowiedzieć się gdzie przebiega linia frontu oraz do jakiego ugrupowania, jako junak, powinienem się zgłosić.
Od oficera, który dowodził usłyszałem hasło HGW, a po chwili namysłu powiedział "Ratuj się kto może", po czym galopem odjechał ze swym oddziałem, który zniknął w głębi lasu. Oficer ten później uratował mi życie.
Las był pełen żołnierzy różnych formacji, pomieszanych ze sobą. Spotkałem tam młodego lekarza z Poznania, porucznika z wojskowym tornistrem i walizką pełną narzędzi chirurgicznych. Walizkę tą zostawił potem w lesie pod drzewem, bo nie miał sił jej dalej dźwigać – ale niósł 2 spluwy i parę magazynków.
Tu znienacka, w ciemności nocy dopadł nas oddział niemiecki. Po wymianie strzałów ich karabiny ucichły a my wycofaliśmy się w gęstwiny.
Szliśmy parę kilometrów razem, potem nasze drogi rozeszły się.
Z dala od "szlaku", po której poruszało się tysiące uciekinierów, wpadłem do wiejskiej chałupy, gdzie starsza kobieta dała mi jeść.
Z napotkanym po drodze Romkiem Makuchem z Krakowa dotarliśmy do wioski położonej niedaleko Kowla. Głód skręcał nam wnętrzności, jako że miałem parę dni od ostatniego posiłku. Podeszliśmy do pierwszej z brzegu chałupy z prośbą o sprzedanie kawałka chleba. Miałem z sobą 10 zł, które zabrałem z domu. Piękna wiejska dziewoja wcisnęła nam do ręki pół bochenka chleba, butelkę mleka i mały słoiczek miodu, i ze słowami "Uciekajcie szybko, bo to ukraińska wioska" pośpiesznie wyprowadziła nas za opłotki i zniknęła.
Ledwie uszliśmy parę kroków a tu strzały i nawoływania w ukraińskim języku. Pobiegliśmy co tchu do najbliższego rowu.
Całodzienna strzelanina, w której pociski przelatywały nad naszymi głowami, ze wszystkich stron, nie pozwoliła nam się ruszyć aż do nastania nocy. Ukraińcy bali się do nas podejść, gdyż odstrzeliwaliśmy się.
Dopiero w nocy, poruszając się ostrożnie wzdłuż wykopu doszliśmy do toru kolejowego. Na torze stał zbombardowany pociąg osobowy. Wagony drugiej klasy, dwie gimnazjalistki opłakiwały zaginionych rodziców z którymi przeszły gehennę ewakuacji ze zbombardowanej Warszawy. Usiłowaliśmy je pocieszyć lub zabrać ze sobą, lecz one były tak zapłakane, że nie słuchały naszych argumentów. Mówiły że czekają na rodziców i nie opuszczą tego miejsca, nawet gdyby mieli przyjść Ukraińcy i rostrzelać je w tym wagonie.
Było im wszystko jedno, minęło już północy a one trwały w swym uporze. Powiedziałem "Niedługo zacznie świtać i Ukraińcy przeprowadzą atak. Nie możemy tu zostać, bo zginiemy razem. Nie mamy żadnych szans – otoczą pociąg i nie będzie odwrotu". Wzięliśmy je za ręce i siłą wyprowadzili z pociągu.
Nad ranem doszliśmy do dworca kolejowego w Kowlu. Około godz. 10 nadleciały samoloty i zaczęło się bombardowanie. Przerażający huk wybuchających bomb, trzask tłukących się szyb i łomot walących się konstrukcji.
Płomienie ognia – wszystko robiło wrażenie piekła. Potem drugi nalot i trzeci – a potem grobowa cisza. Gdy opadł kurz to dały się słyszeć nawoływania i jęki rannych. Zacząłem rozglądać się dokoła w poszukiwaniu towarzyszy niedoli. Obszedłem wszystkie możliwe zakamarki dworca, przypatrywałem się napotkanym rannym a także – niestety – zabitym, ale na próżno. Ani Romka, ani dziewcząt zabranych z pociągu – zniknęli jak kamfora.
Kilka bomb trafiło w tunel kolejowy, w którym schronili się ludzie. – Masakra, wielu rannych. Kto był jeszcze na siłach, udzielał pomocy. Przenosiliśmy ludzi do szpitala. Układaliśmy ich na posadzce korytarza szpitalnego, bo łóżka, pokoje chorych i sale operacyjne były przepełnione. Jęki i płacz trudny do opisania. Wołanie leżącego pod ścianą 9-letniego chłopca "Mamusiu, gdzie jesteś! Ja jestem ranny, ja umieram... Mamusiu!" słyszę do dziś, pomimo że od tego czasu minęło 60 lat.
Poszukiwanie moich zaginionych przyjaciół w korytarzach szpitalnych też nie dało efektu. Z wielkim przygnębieniem, załamany tragedią ludzi, którym nie byłem w stanie pomóc, opuściłem szpital. Uczułem wielkie zmęczenia a po pewnym czasie uciążliwy głód.
Pamiętam, że opuszczając Kowel szedłem mało uczęszczaną drogą i usłyszałem nagle nadbiegający z tyłu łum ludzi. Robili wrażenie jakby przed kimś lub czymś uciekali. Nieoczekiwanie z tyłu kilku mężczyzn skoczyło na mnie i powaliło na ziemię: "To szpieg, to szpieg niemiecki – tylko Niemcy mają takie mundury – pokaż dowód osobisty – rozstrzelać go" szarpali mnie. "Ma karabin, to desantowiec! Zrzucili go z samolotu – ma szpiegowski kompas, ma cały magazynek amunicji, rostrzelać go, ma sfałszowane dokumenty!"
– Nie jestem żadnym szpiegiem – zaprzeczyłem stanowczo: To jest moja gimnazjalna legitymacja. "O, ma nawet akcent niemiecki, nawet po polsku źle mówi, to najlepszy dowód – rozwalić go!" Kilku starszych mężczyzn wezwało tłum, by zrobił trochę miejsca, żebym mógł klęknąć i pomodlić się przed śmiercią i żeby nikt w trakcie mojej egzekucji nie został poszkodowany.
Jeden z nich, najbardziej zapalczywy, naładował już mego Mannlichera moimi nabojami i przymierzał się do strzału. W tym momencie usłyszałem zbliżający się tętętt galopujących koni i po chwili mały oddziałek kawalerii z przeciwnej strony zatrzymał się tuż obok. "Panie poruczniku" krzyczy jeden z moich prześladowców "Mamy tutaj szpiega niemieckiego – trzeba go rozwalić!"
Ja na to: Dobrze że się pan zjawił, panie poruczniku... ooo... "To ty chłopie! Znowu się spotykamy. Rozejdźcie się, to nie żaden szpieg – to gimnazjalista, w mundurze przysposobienia wojskowego!"
Moi prześladowcy rozeszli się powoli. W ten sposób oficer, którego spotkałem przed kilkoma dniami w lesie, ocalił mi życie.
Po kilku dniach samotnego marszu znalazłem się na przedmieściu Włodzimierza Wołyńskiego. Godzina chyba czwarta nad ranem. Szedłem na przełaj przez ogródki przydomowe, przeskoczyłam niewysoki parkan i potykając się o coś wystającego przewróciłem jak długi. Zanim się podniosłem zapadłem w jakiś dziwny sen, czy letarg. Całkowity zanik rzeczywistości wydawał mi się bardzo krótki.
Kiedy oprzytomniałem zauważyłem, że obok mojej nogi leży bochenek żołnierskiego chleba o który się potknąłem. Był wrośnięty w trawę jak kamień. Zdarzenie to odczułem metafizycznie – jakby ten bochenek spadł mi z nieba. Był twardy jak kamień – nie dało się go ugryźć, pomimo że miałem dobre zęby. Może wypadł jakiemuś żołnierzowi z tornistra, a może zbytnio ciążył w marszu. Z trudem odłupałem kawałek tego chleba, włożyłem do ust i zacząłem ssać.
Po przejściu zabudowań przedmieścia Włodzimierza znalazłem się na bardzo długiej ulicy z małymi parterowymi budynkami. Zaczęło świtać. Miasto śpi, a tu nagle wielkie poruszenie: Zaaferowani Żydzi w czarnych chałatach i jarmułkach lub kapeluszach wybiegają na ulicę i ściągają z domów wiszące hitlerowskie flagi ze swastyką – wywieszone na powitanie armii niemieckiej – a na ich miejsce w pośpiechu zakładają flagi czerwone, z wielkim sierpem i młotem. W oddali krążyła już żydowska milicja z karabinami i czerwonymi opaskami na rękawach.
Zauważyłem, że wielu z nich nerwowo wskazywało ręką w moją stronę, po czym spostrzegłem wycelowane we mnie lufy karabinów. Zanim zdałem sobie sprawę co się dzieje usłyszałem świst kul koło moich uszu a potem krzyk nadbiegających żołnierzy "Chowajmy się! Strzelają do nas – to Ukraińcy!!!" Za sekundę posypały się kolejne strzały w naszą stronę, ale nam udało się doskoczyć do rogu najbliższego budynku. Potem ostrzeliwując się przeskoczyliśmy ulicę i po wydostaniu się z terenu zagrożonego doszliśmy do Podchorążówki, gdzie coś zjadłem i zasnąłem.
Oprzytomniałem około 6-tej rano, ale nie wiem którego dnia. Podchorążówka była otoczona przez wojsko sowieckie. Padła komenda "Być w pogotowiu! Nie strzelać". Na dziedziniec koszar wjechał czołg sowiecki, wyszedł z niego oficer i wezwał do złożenia broni, a gdy odpowiedziano mu milczeniem to przemówił innym tonem: "Towarzysze – bratnyj raboczyj narod. Przyjechaliśmy tu, aby uwolnić was od jarzma burżujów. Jesteście wolni! Wracajcie do swoich domów, do swoich najbliższych!", próbując rozładować napiętą sytuację. Gadał tak długo. Potem nastąpiła przeciągająca się wymiana zdań między sowieckimi a naszymi dowódcami. Około południa padł rozkaz NIE STAWIAĆ OPORU, SKŁADAĆ BROŃ.
Oddałem i ja swojego Mannlichera, bez którego nie udałoby mi się tu dostać. Muszę przyznać, że zrobiło mi się żal tego starego grata – weterana I wojny światowej. Kładąc go na stercie nowych, lśniących karabinów miałem wrażenie, jakbym oddawał coś drogocennego.
Za namową kilku doświadczonych podchorążaków wziąłem z magazynu ciepły zimowy płaszcz wojskowy, który okazał się potem nieoceniony – jako że jedynym moim odzieniem był letni drelichowy mundur junaka PW. Dostałem też wojskowe saperki. W dalszym przemówieniu ów oficer sowiecki wychwalał ustrój, władzę i armię sowiecką, utrzymując, że to co sowieckie jest najlepsze.
Najlepsze są szyny, najlepsze pociągi – i tymi właśnie najlepszymi pociągami, specjalnie dla nas przygotowanymi, rozjedziemy się do swych domów, do swych rodzin, ale dla bezpieczeństwa zostaniemy odprowadzeni na dworzec kolejowy przez oddziały Czerwonej Armii.
Potworzyły się więc grupy: warszawiaków, lwowiaków, krakowiaków, poznaniaków, gdańszczan itp. Słowem towarzystwo z całej Rzeczpospolitej. – Szeregowi żołnierze, podchorążowie, oficerowie, generalicja. Było też trochę ludności cywilnej, która schroniła się w koszarach przed bandami Ukraińców.
Pod strażą żołnierzy sowieckich wyprowadzono wszystkich z koszar i zaprowadzono na stację kolejową. Stały tu już długie szeregi kolejowych wagonów towarowych, z wypisanymi kredą na niektórych dużymi literami nazwami miast: Warszawa, Lwów, Kraków czy Poznań. Z uczuciem niepewności wsiadaliśmy do tych bydlęcych wagonów, których zasuwane drzwi zatrzaśnięto na skoble i zadrutowano od zewnątrz. Ja przystałem do lwowiaków.
Transport ruszył. Podczas jazdy kontrolowałem kierunek według mego kompasu. Po pewnym czasie zorientowałem się, że jedziemy nie w stronę centralnej Polski, ale na północny-wschód. Podzieliłem się tym spostrzeżeniem z pozostałymi towarzyszami niewoli. Łatwo było zrozumieć, że jesteśmy w pułapce.
Po krótkiej naradzie kilku z nas postanowiło uciekać. Jeden z oficerów, wychylając się przez małe okienko – trzymany za nogi aby nie wypadł – oddrutował drzwi, by przy nadarzającej się okazji podjąć ucieczkę. Była noc, gdy pociąg zwolnił na zakręcie pierwsza grupa wyskoczyła z wagonu. Natychmiast rozległy się strzały oraz głosy nawołujących się Ukraińców, rozbłysły światła latarek elektrycznych. Potem seria z karabinu maszynowego. Strzelali do tych, którzy wyskoczyli. "Chłopaki nie skaczcie! To Ukraińcy! Strzelają do nas..." dały się słyszeć rozpaczliwe krzyki. Potem słychać było jęki dobijanych i przerażającą ciszę. Stojąc w kolejce do skoku cofnąłem się w głąb wagonu.
Zamkneliśmy dzwi. Zanim transport dotarł do Szepietówki byliśmy ostrzeliwani kilkakrotnie.
Zorganizowane bandy ukraińskie uniemożliwiały jakąkolwiek ucieczkę. Nikt z nas nie spodziewał się tego, że obok Niemców i Sowietów będziemy mieli jeszcze trzeciego wroga, który będzie strzelał nam w plecy.
Nad ranem transport nasz przekroczył polsko-sowiecką granicę państwową. Tuż za nią była wielka sowiecka stacja przeładunkowa i rozjazdowa, Szepietówka. Blask reflektorów oświetlających tory docierał do wnętrza wagonów przez szczeliny okienne z desek. Megafony głośno wychwalały Boga-Stalina przez cały czas postoju, a trwało to kilka godzin. Nie jestem w stanie tego powtórzyć dosłownie, ale ich sens był taki, że Stalin jest naszym bogiem prawdziwym i jedynym, naszym słońcem, dobroczyńcą i zbawcą, ojcem i bratem – mówiono patetycznym wierszem, prozą i dziękczynną pieśnią.
Gdy pociąg stanął na bocznicy zaprowadzono nas do wielkiej hali fabrycznej, gdzie dokonano następnego spisu jeńców. Tym razem należało podać oprócz osobistych danych, zawód ojca i matki, pochodzenie społeczne itp, a także wszystkie szczegóły dotyczące przynależności wojskowej. Potem, obserwowani przez NKWD koczowaliśmy pod gołym niebem na deszczu, który padał przez 3 dni bez przerwy.
Byliśmy przemoknięci na wskroś, przemarznięci i głodni. Nie było gdzie się schronić. Każdego z osobna wzywano do drewnianego baraku, przesłuchiwano i dokonywano rewizji. Trzykrotnie w ciągu dnia spisywano dane personalne każdego z nas, i zapewniano, że po przegrupowaniu do właściwych składów pociągów, pojedziemy do domów. Za ogrodzeniami z drutów stały już przygotowane dla nas "nowe" bydlęce wagony, ale już szerokotorowe. Ja wsiadłem do wagonu nr 62. Gdy pociąg wyjechał ze stacji okazało się, że jedziemy nie na zachód, ale na północny- wschód. Wykazał to dokładnie mój kompas, którego nie odebrano mi przy rewizji osobistej. Na pytanie, Co to jest? odpowiedziałem, że notes. Nie był to zwyczajny kompas tylko przyrząd artyleryjski z kompasem. "Jak notes to możecie zatrzymać" powiedział czubarik, który macał mi po kieszeniach.
W wagonach byliśmy tak stłoczeni, że jechało się na stojąco i można było tylko przykucnąć. Zaczęły nas obrabiać wszy, jazda stała się udręką.
Transport nasz ustawicznie przetaczano na boczne tory, żeby przepuścić pociągi idące z wojskiem sowieckim na zachód. Podróżowaliśmy nocą a w dzień pociąg stał na bocznicy, w lesie lub na odludziu. Mimo to na jednym z postojów zjawili się jacyś ludzie. Mieli ze sobą mnóstwo pieniędzy i kupowali wszystko – od zegarków po wieczne pióra, paski do spodni i grzebyki. Ubrani byli nędznie. Na nogach mieli plecione ze słomy łapcie, ale kieszenie wypchane "czerwieńcami", za które u siebie nic kupić nie mogli. Konwojenci udawali, że nie widzą tego handlu, trwającego aż do odjazdu pociągu, który ruszył gdy zapadła noc.
Siedziałem skulony, głodny i zmarznięty w rogu wagonu. Zapadłem w odrętwienie. Trwało ono do momentu, gdy zaczęło się w wagonie jakieś poruszenie. Pociąg zatrzymał się i każdy z wagonów otrzymał przydział konserwmięsnych i sucharów. "Suchary" – w brudnym dziurawym worku po ziemniakach – okazały się zeschniętymi, skręconymi kawałkami starego chleba, czyli czymś zupełnie innym od polskich sucharów wojskowych. Poza tym, zżarte przez robactwo, nie nadawały się do jedzenia. Na mnie przypadła jedna łyżka konserwy mięsnej.
W dalszym ciągu podróży przejechaliśmy Kijów, a którejś kolejnej nocy zatrzymaliśmy się w Moskwie. Tu, podobnie jak w Szepietówce, otoczyły nas reflektory a z głośników popłynęły znane nam pieśni o Stalinie, dobrotliwym Bracie i Bogu Ludzkości. Dookoła wisiały wypłowiałe czerwone płachty – symbol sowieckiej rzeczywistości.
Po długim postoju i sprawdzeniu stanu osobowego transportu słychać było jakieś długie dywagacje pomiędzy konwojentami i oficerami sowieckimi, a potem walenie kolbą do naszego wagonu i głos "Wachon szećset dwa. Maładiec wychadi!" – co powtórzyło się kilkakrotnie. "Kakij maładiec", pyta się jeden z naszych poprzez ścianę wagonu. "U was maładiec" odpowiada głos, i po oddrutowaniu wagonu ukazuje się w szczelinie odsuwanych drzwi głowa sowieckiego oficera. "To o ciebie chodzi" mówią do mnie porucznicy Łotocki i Barański, wypychając mnie z rogu wagonu do drzwi. "Wychadi" zwraca się do mnie Sowiet. – Ile masz lat, pyta. – Szesnaście, odpowiadam.
Potem zadaje całą serię pytań, na które już kilkakrotnie odpowiadałem przy każdorazowym spisie. "Ukażyj ruki" mówi do mnie oficer. Miałem nagniotki od kierownicy roweru, którym jeździłem do szkoły. Oficer zobaczył je i mówi "Haraszo". Jest mocno podekscytowany.
Ponieważ nie znam rosyjskiego jeden z naszych oficerów tłumaczy. Mówi "Dla ciebie lepiej abyś tu pozostał w Moskwie. Jesteś gimnazjalistą więc będziesz mógł się dalej kształcić w szkołach moskiewskich. Dobrze ci radzi – to dla twego dobra".
Odpowiedziałem, że nie mam zamiary zostawać w Moskwie. – Dlaczego? zapytał zdziwiony i coraz bardziej zdenerwowany oficer sowiecki, który w końcu grozi: "Jeśli chcesz żyć to lepiej tu zostań". Ponieważ nie zrobiło to na mnie wrażenia więc zapytał, Czy go dobrze rozumiem. "Tak" odpowiedziałem, "ale tu nie zostanę." – Chcieli ze mnie zrobić politruka.
Po tych słowach sowiecki oficer w pośpiechu udał się w kierunku lokomotywy a ja i mój tłumacz wsiedliśmy do wagonu. Usłyszałem "Jeśli chcesz żyć to lepiej tu zostań – chyba źle przetłumaczyłeś?". Ci, którzy znali język rosyjski zaczeli się kłócić. "Dobrze przetłumaczył" mówili inni: "Inaczej się tego nie da przetłumaczyć." Powiało grozą:
"To znaczy, że chcą nas wszystkich wymordować. – Nie inaczej", zawtórowały głosy.
Wypowiedź tego oficera sowieckiego zabrzmiała jak "memento" nad naszym losem. Jeszcze długo trwała dyskusja nad interpretacją tych słów i nie wszyscy chcieli w to wierzyć, żeby mogło paść tak jednoznaczne sformułowanie wobec nas wszystkich.
Po zadrutowaniu drzwi wagonu pociąg ruszył dalej, ale wkrótce zatrzymał się znowu w miejscu oświetlonym reflektorami. Wyładowano nas na perony i pod konwojem zaprowadzono na plac wyjściowy, gdzie stał duży barak.
Podczas długiego oczekiwania na wejście do tego baraku podszedłem do oświetlonego kiosku, który stał na dalszym peronie. Nikt nie miał odwagi ruszyć się z szeregu, ale ja byłem tak zdesperowany i głodny, że postanowiłem dojść do tego kiosku i sądząc, że uda mi się kupić parę cukierków, wyciągnąłem rubla z kieszeni i pokazałem go kioskarzowi. – Dwa ruble dostałem od jednego z rosyjskich żołnierzy w czasie mijania się pociągów na jednej ze stacji kolejowych, kiedy to "okna" naszych pociągów stanęły naprzeciw siebie. Kioskarzowi powiedziałem po polsku, że chcę kupić cukierków. Ów kioskarz zatrzasnął jednak okienko, udając, że mnie nie widzi – ale ja nie dałem mu spokoju, zapukałem w okienko i tłumaczyłem, że za jednego rubla chcę kupić cukierków – na co on znowu udawał że mnie nie słyszy. Ja jednak, uparcie krążąc koło kiosku i widząc torebki z cukierkami, ponownie zapukałem do okienka i ponowiłem moją prośbę, na co kioskarz, w wielkim zdenerwowaniu, odezwał się do mnie wreszcie mówiąc, że cukierki są na talony, a za jednego rubla cukierków nie ma w ogóle. Za jednego rubla to można kupić najwyżej ćwierć cukierka. Tak zrozumiałem.
Odszedłem więc rozżalony myśląc sobie, że za jednego złotego to mógłbym kupić sobie w Krakowie sto "kanoldów", jako że jeden kanold kosztował jednego grosza. Gdy wróciłem spod tego kiosku to pochód nasz wchodził właśnie do obskurnego baraku przed którym staliśmy.
Jak się okazało to w baraku tym mieściła się łaźnia. Tutaj my, ubrania nasze i buty, miały być poddane dezynfekcji i odwszawieniu. Znaleźliśmy się w holu tego baraku, gdzie trzeba się było rozebrać. Kiedy zacząłem się rozglądać aby znaleźć miejsce na zdięcie butów, usłyszałem głos por. Barańskiego: "Lechu, możemy mówić ci po imieniu?" – Oczywiście, odpowiedziałem. Potem por. Barański i por. Łotocki zaczęli mi szeptać: "Stary, mamy ze sobą dwie spluwy." – Jakie, zapytałem. – Dwa Visy. – Dobra, gdzie mam je schować?
– Na razie włożymy ci je do kieszeni płaszcza. Są zawinięte w onuce. – W porządku, a magazynki? – Magazynki musisz też zadekować – twoich łachów mogą nie przeszukiwać, ale nasze oficerskie – sam kapujesz. Ciebie mogą nie podejrzewać. – Oczywiście, odpowiedziałem. A teraz kapujcie czy się nikt nie gapi. Najpierw ściągnę saperki i zdejmę onuce, a wy, w razie czego, dajcie cynk. Gdy usłyszałem "Teraz możesz" to wsunąłem pistolety do butów a potem magazynki, a na wierzchu położyłem bluzę. Płaszcz i spodnie złożyłem w kostkę, i obserwując uważnie strażników wycofałem się.
Za chwilę otworzyły się żelazne wrota a z nich wyjechały na szynach blaszane regały, na które ułożyliśmy nasze rzeczy. Kiedy odrzwia się zatrzasnęły zaprowadzono nas do drugiej sali w której kobiety w białych fartuchach i białych czepkach z kubłami dziegciu w jednej ręce i patykiem zakończoną jakąś szmatą w drugiej, przechodząc wzdłuż szeregów, w których staliśmy rozebrani do Adama, dezynfekowały nasze owłosione miejsca.
W sali tej znajdował się też szereg pryszniców, z których jednak nie leciała woda. Po tym "zabiegu" powróciliśmy do pierwszej sali oczekując na odbiór "zdeponowanych" ubrań. Po upewnieniu się, że nie stanowimy obiektu zainteresowania podeszliśmy z por. Barańskim i Łotockim od żelaznych półek, które wyjechały z komór po rzekomej dezynfekcji. Widząc, że żaden ze strażników nie zwraca szczególnej uwagi na mój bagaż i nie podchodzi do mnie, założyłem spodnie, bluzę a potem płaszcz, i po odczekaniu pewnej chwili wyciągnąłem z mych butów owinięte w onuce pistolety i włożyłem do kieszeni płaszcza a magazynki wsunąłem do kieszeni bluzy. Otoczony przez asekurujących mnie por. Barańskiego i Łotockiego założyłem saperki. Wkrótce poczułem, jak wszy ze zdwojoną zajadłością wy sysają ze mnie krew.
Ku naszemu zaskoczeniu zaprowadzono nas do drugiego wielkiego baraku, który okazał się być stołówką. Każdy z nas dostał tam talerz gorącego barszczu ukraińskiego. Rozgrzał on przemarznięte do szpiku kości i złagodził nieco głód, który stawał się coraz dokuczliwszy. Był to pierwszy i ostatni nasz gorący posiłek w czasie całego transportu.
Tejże nocy zaprowadzono nas z powrotem do pociągu i znalazłem się w swoim wagonie 62 – razem z por. Barańskim i Łotockim. Byli oni rezerwistami. Obaj byli inżynierami chemikami ze Lwowa. Mieli na imię Jan i Jerzy. Razem z nami w wagonie był też komandor Moszczeński z Warszawy. Wagony zadrutowano i pociąg ruszył na wschód.
Pociąg zatrzymał się jak zwykle nocą na małej stacji kolejowej WIAZNIKI. Pociąg przetaczano a nad ranem otworzono wagony i kazano wysiadać. Oczom moim ukazał się widok, który do tej pory przysłaniały ciemności nocy. Tysiące żołnierzy – oficerowie, generalicja. Wysiadano z wagonów, tworząc poczwórny szereg wzdłuż długiego, nie mającego końca pociągu. Obok mnie stali por. Barański i Łotocki, a parę kroków dalej kom. Moszczeński, z białą poduszeczkę pod pachą. Poduszeczka była nad podziw czysta, a kiedy zauważył moje zdziwienie to zażartował "Ano widzisz – to jest jedyna rzecz, która mi została z dawnych, dobrych czasów – bez niej nie mógłbym zmrużyć oka." Chciał jakby nas pocieszyć.
Tu kazano nam oddać pasy, zegarki, zapalniczki, wieczne pióra. Byli tacy co twierdzili, że jest to bezprawie i zwyczajny rabunek, ale protesty nie odnosiły żadnego skutku. Tłumaczono, że to "prikaz". "To złodziejstwo, będą tym handlować rabusie, to ich własny prykaz", mówili odważniejsi.
Ja nie miałem ani zegarka ani wiecznego pióra, ale miałem dwa pistolety i dwa magazynki w kieszeniach płaszcza. Teraz poczułem tylko jakie są ciężkie i jak naciągają poły mojego żołnierskiego płaszcza. Wsadziłem więc ręce do kieszeni i pistolety trzymałem w dłoniach. Ponieważ jednak płaszcz mój był o dwa numery za duży a ja przeraźliwie wychudzony, więc zawartość kieszeni nie wyglądała podejrzanie.
– Tylko ten ciężar nieznośny, który stawał się coraz większy, jak przedłużał się postój w czasie kolejnego sprawdzania stanu naszego transportu. Na drogę dano nam kromkę chleba na głowę, kostkę cukru i szczyptę herbaty. Niemal wszyscy zjadali wszystko na surowo, łącznie z herbatą.
Kiedy sformowano kolumnę ruszyliśmy w niekończącym się pochodzie poprzez wioskę, złożoną z parterowych drewnianych domostw, ciągnących się wzdłuż jedynej drogi tej wioski. Ludność tej wioski, przeważnie stare kobiety i dzieci z trwogą obserwowały nasz pochód a niektóre z nich ukradkiem ocierały łzy. Dało się słyszeć tu i ówdzie szlochanie. Niektóre z nich, przezwyciężając strach, podbiegały do naszej kolumny by podać odrobinę chleba, dzieląc się z nami zapewne częścią swej dziennej racji. Twarze ich były równie wychudzone i zatroskane jak nasze.
– Biedny, uciemiężony naród – pomyślałem: Tak jak my cierpią z głodu i niedostatku, i dlatego rozumieją niedolę innych.
Wyszliśmy z tego miasteczka, czy wioski, na otwarty widnokrąg, na horyzoncie którego majaczył zarys gęstego lasu. Teren, który mieliśmy przejść był ogromnym, rozlewającym się wokół bagnem, które, jak się potem okazało, dochodziło aż do samego lasu. Wbite w dno tego bagniska pale z belkowaniem i ułożonymi na wierzchu deskami, stanowiły kilkukilometrowy pomost, po którym kolumna nasza poruszała się w milczeniu. Pochód nasz tak był długi, że nie było widać ani jego początku ani końca. Widok ten przypominał mi obraz Grottgera NA SYBIR.
Por. Łotocki, idący obok mnie, wyliczył, że kolumna może liczyć sześć, a może dziesięć tysięcy ludzi. Pomost, po którym posuwał się nasz pochód, miejscami uginał się i kołysał. Czasami zdawało się, że pomost się przewróci i runiemy wszyscy do wody.
Doszliśmy do lasu. Z grzęzawiska i bagna wyrastały potężne drzewa. Unosiły się opary i woń butwiejących roślin. Szliśmy przez wyrąbany szlak, szerokości kilku metrów. Ze zrąbanych pni, które układano obok siebie i na innych, dopóki nie osiadły na dnie, wykonano coś w rodzaju drogi. Trzeba było ułożyć wiele warstw tych bali aby osiągnąć górny poziom grzęzawiska. Pomyślałem sobie, że niejeden człowiek, z tych co tą drogę budowali, leży gdzieś blisko w tym bagnie, przywalony pniem czy uśmiercony nieludzkim wysiłkiem tego dzieła i głodem. Mógł też paść pod kijami nadzorców czy zamarznąć z braku odzieży i obuwia. Dopiero teraz zacząłem sobie uzmysławiać SOWIECKI RAJ, o którym nam śpiewano, w którym niewolnictwo i katorżnicza praca były dniem powszednim a życie ludzkie nie liczyło się – jak to pisano u nas o budowie Kanału Białomorskiego.
Po obu stronach drogi sterczały obłocone kikuty ściętych pni. Gdy ktoś wsadził nogę między pnie to za nim kładli się inni, jak łan zboża. Jeden leżał na plecach drugiego i trudno było się podnieść.
Październikowy deszcz padał ciągle. Po paru godzinach marszu doszliśmy do dużej polany. Pochód zatrzymano, by sporządzić kolejny spis, podczas którego konwojenci dali, jak zwykle, dowody swego analfabetyzmu, bo nie umieli odczytać tego co napisali.
Na skraju polany znajdowała się strażnica NKWD – duży drewniany barak. W środku ganka tej strażnicy, do którego prowadziły wysokie schody, stał z buńczuczną miną wyższej rangi oficer NKWD. Twarz śniada, przenikliwe oczy, kręcone czarne włosy. Ubrany był w skórzany mundur i lśniące brązowe buty – co w tej scenerii było czymś dziwnym. Na dwóch wypolerowanych, skrzyżowanych na piersi pasach wisiały dwa nagany.
Jeden z naszych oficerów podszedł do tej trybuny i zapytał po rosyjski "Jak długo będą nas prowadzić i dokąd idziemy – bez jedzenia i wypoczynku", ale miast odpowiedzi usłyszeliśmy: "A rok 1920 to już zapomnieliście" – po czym chwycił za kabury a na twarzy jego ukazał się wyraz wzgardy i nienawiści: "Wy chcieliście pokonać Armię Sowiecką? – Krasnaja Armia jest niezwyciężona! To wy jesteście w naszych rękach a wasza armia burżuazyjna przestała istnieć. Armij niet, ludiej niet. Paniaaali?"
Tak zrozumieliśmy, i to bardzo wyraźnie. Ta odpowiedź pozbawiła nas ostatnich złudzeń. Karty zostały odkryte po raz drugi. Dla mnie to oświadczenie było tylko potwierdzeniem wyznania oficera sowieckiego na moskiewskim peronie. Teraz było to "Armij niet, ludiej niet" – huczało mi w głowie.
Z tych rozmyślań wyrwał mnie krzyk strażników: Dawaj, w pieriot! Kolumna ruszyła. Przypominam sobie, że przekroczyliśmy jakąś rzeczkę, potem nastała ciemna noc. Pochód poruszał się w ciemnościach, cztery może pięć godzin. Była chyba trzecia czy czwarta w nocy, gdy usłyszeliśmy: Pastoj!
Większość przykucnęła w miejscu w którym stanęła, część usiadła na pniach ściętych przy drodze drzew. Nie było jak i gdzie odpocząć. Przemoczone ubranie parowało, w butach chlupało błoto. Część usypiała na stojąco, przytrzymywana przez bardziej wytrzymałych. "Armij niet, ludiej niet" chodziło mi po głowie.
Nikt się do nikogo nie odzywał. Popadłem w odrętwienie.
W pewnym momencie zauważyłem w oddali jakby migocące ledwo widoczne światełko. Po chwili zgasło a potem znów się pojawiło. – Chałupa jakaś? – może sprzedadzą coś do jedzenia – pomyślałem.
Podzieliłem się mymi myślami z por. Barańskim. "Nie ruszaj się, będą strzelać" ostrzegł mnie. "Zresztą jak tam dojdziesz? Dookoła bagno." – Tu jest kładka – namacałem nogą ułożone deski i poszedłem tą drogą. Nikt nie strzelał. Ciemny las i gęsta trzcina przysłaniały wszystko. W tych ciemnościach doszedłem do starej walącej się chałupy.
Drzwi były dwa ruble. "Coś za jeden? Chleba ani masła ja na oczy sześć lat nie widziała. Idź stąd. W zeszłym roku zdechł nam kulawy gołąb, to musiałam oddać zamiast kontyngentu 60 rubli, bo gołąb był zakontraktowany. Masz parę klusek z olejem, zjedz i uciekaj. Mój syn poszedł łowić ryby – jeśli wróci ubijut tiebia."
Pocałowałem starą kobietę w rękę. Cofnęła się, ale zauważyłem łzy w jej oczach. Gdy powróciłem do swoich stali jeszcze na miejscu. Wkrótce ruszyliśmy. Po kilku godzinach marszu, gdy świtało, pochód dotarł do miejsca przeznaczenia – obozu, który nazywał się JAZIA IWANOWSKAJA. Zaczął prószyć śnieg.
Obóz, otoczony podwójnym kordonem drutu kolczastego z wieżyczkami strażniczymi, zajmował polanę wśród gęstego bagnistego lasu. Wewnątrz stały szeregi baraków.
Po przekroczeniu bramy stanęliśmy na placu apelowym. Tu dokonano następnego obliczenia i spisu, po czym zaprowadzono naszą grupę do największego z baraków, który przypominał raczej hangar, pozbawiony jakichkolwiek przegród. Miał tylko ściany zewnętrzne i słupy podpierające dach.
Byliśmy śmiertelnie zmęczeni i przemoknięci. Nie mając innego wyjścia byłiśmy zmuszeni leżeć na gołej ziemi, jeden obok drugiego, żeby się wzajemnie ogrzać. Leżąc między por. Barańskim a por. Łotockim oddałem im pistolety i magazynki, które mi tak ciążyły. Przemoczone ubrania zaczęły parować, zimno i wilgoć ciągnące z ziemi nie dawały zasnąć, a do tego wszy, które z coraz większą natarczywością żarły nas od stóp do głów. Tak w półśnie czy letargu trwaliśmy nie pomnę jak długo.
Pamiętam, że gdy któregoś dnia dano nam przydział machorki to zapaliłem i zaciągnąłem się. Zrobiło mi się słabo a w oczach ciemno... Potem ktoś zaintonował "Pod twoją obronę ..." Część uklękła a część na leżąco odmawiała modlitwę.
Kilku zatwardziałych bezbożników, którzy do tej pory mieli jeszcze ze sobą resztki sucharów i słoniny ukradzionych z magazynów włodzimierskiej Podchorążówki, zakłócało powagę modlitwy przybijająć drewniane kołki do ściany baraku, by powiesić na nich i suszyć swoje buty. Po paru dniach ci bezbożnicy-komuniści, jak sami siebie nazywali, po zjedzeniu resztek zapasów wyleczyli się jednak z komunizmu i wspólnie z nami odmawiali modlitwy.
Leżałem w letargu-półśnie na wilgotnej ziemi. Czułem odrętwienie i zacząłem mieć majaki. Zdawało mi się, że widzę moją matkę w jakimś pomieszczeniu w którym siedzi kilkadziesiąt osób. Matka rozmawiała z jakąś kobietą którą pytała o los swego syna, czyli mnie. W tym momencie zobaczyłem twarz tej kobiety – była urodziwa, nieco zniszczona – patrzyła na mnie i mówiła "Tak, widzę go... jest bardzo wyczerpany... bliski śmierci... Leży na ziemi... On żyje... Jest daleko na wschodzie, ale wróci ...
Twarz ta znikła, a ja potem przez długi czas widziałem pokój i ludzi oraz moją zapłakaną matkę. – Po moim powrocie do domu okazało się, że matka moja istotnie była u wróżki, która, jak się okazało, nawiązała ze mną telepatyczny kontakt na odległość tysięcy kilometrów i przekazała jej wiadomość o moim położeniu.
Któregoś dnia naszego pobytu zapowiedziano dostarczenie żywności – chleba i zupy. I istotnie na końcu baraku wtaszczono wielki blaszany kocioł. Wyglądał jak zbiornik po ropie naftowej, przy którym ustawił się długi ludzki ogon. Kiedy wiadomo było, że zupy nie wystarczy dla wszystkich to koło kotła zaczęło się robić coraz ciaśniej. Wreszcie kiedy już zupy pozostało niewiele wybuchła bezpardonowa walka, w wyniku której silniejsi wskakiwali do tego kotła głową w dół, aby palcami wybrać resztki jedzenia, a inni wyciągali ich, tak że kocioł przewrócił się a wówczas niektórzy chcieli się doń wczołgać... Doszło do walki, że niektórzy zostali potratowani i poturbowani.
Cała ta walka o "łyżkę" zupy nie miała jednak sensu, gdyż zupa ta nie nadawała się do jedzenia. Były to bowiem rozgotowane wnętrzności i ości śledzi. Tej gorzkiej, cuchnącej, obrzydliwej lury nie dało się nie tylko przełknąć, ale nawet wziąć do ust. Dano nam również kawałek chleba na osobę, ale "chleb ten" był też niejadalny, gdyż była to mieszanina gliny z plewami – w kształcie chleba ...
Mijały kolejne dni bez jedzenia. Gdy głód stał się nieznośny i domagano się żywności to władze obozowe ogłosiły, że dostarczony został transport białego chleba, ale jest przeznaczony tylko dla oficerów, żandarmerii wojskowej, policji i KOP-u (Korpusu Ochrony Pogranicza).
W ten sposób dowództwo sowieckie chciało wyłowić tych którzy, zdzierając szlify oficerskie, niszcząc dokumenty oraz podając przy tym fałszywe dane, chcieli ukryć swą przynależność do kadry oficerskiej, KOP-u, żandarmerii wojskowej czy Policji Państwowej. W najgorszej sytuacji znaleźli się policjanci z powodu granatowych mundurów. Niektórzy mówili, że swe mundury zostawili w lesie i założyli takie, bo ich mundury były podarte, ale, jak się potem okazało, nie dano temu wiary. Wielu zakamuflowanych nie wytrzymało głodu i zgłosiło się do rejestracji, która okazała się pierwszą listą śmierci.
Po pewnym czasie przyszedł istotnie transport białego chleba, który rozdano oficerom w ilości jednej cienkiej kromeczki na osobę. Jedni zjedli to natychmiast a inni, delektując się, spożywali po kawałeczku. Nam nie dano nic.
Tym którzy się ujawnili kazano przeciągnąć poprzek obozu siatkę z drutu kolczastego, która podzieliła obóz na dwie części: Większą dla kadry oficerskiej, żandarmerii, KOP-u i policji, oraz mniejszą dla pozostałych żołnierzy.
Rozlokowano nas wówczas po mniejszych barakach, które posiadały trzypiętrowe prycze. Baraki te i prycze były tak zawszone, że wstręt ogarniał człowieka kiedy musiał tam siedzieć – a co gorsza spać. Wszy wciskały się wszędzie i chodziły po rękach a co gorsze, po twarzy... Wszyscy je zabijali a ich wciąż przybywało.
Poznałem wówczas wszystkie gatunki tego paskudztwa o czym do tej pory człowiek nie miał zielonego pojęcia. W środku baraku stał piec w którego otwartą czeluść wsuwało się gruby pień drzewa. Palił się całą dobę, bez przerwy. Wokół tego pieca było ciepło, ale parę kroków dalej, pod ścianą – wilgoć i ziąb. W miarę palenia się pnia przesuwało się go ku gardzieli pieca.
Niektóre z baraków pozbawione były szyb, i mnie przypadło leżeć pod takim oknem. Padający śnieg topił się na moim płaszczu a ja dygotałem z zimna. Nie było czym tej dziury przytkać – chyba własną koszulą, ale nikt nie chciał poświęcić na to swej garderoby. Kiedy już nie można było wytrzymać z zimna to wychodziło się na środek baraku, aby się ogrzać przy piecu.
Przyjaciele moi, por. Barański i Łotocki, znaleźli się po drugiej stronie ogrodzenia, w obozie oficerskim. Widywaliśmy się ze sobą i rozmawiali przez druty. Wielu z nas chorowało na czerwonkę i inne choroby powodowane wycieńczeniem organizmu. Opieki lekarskiej nie było, gdyż nie było lekarstw. Było też killku chorych na syfilis, których ciała rozkładały się, powodując potworny fetor.
Po pewnym czasie, a były to końcowe dni października 1939 r, staliśmy się świadkami przerażających wydarzeń.
Na teren obozu oficerskiego zaczęły wjeżdżać drewniane wózki jednokonne. Wózki te wywoziły naszych oficerów poza teren obozu. Na wózek wsiadało po cztery osoby, dwie po lewej i dwie po prawej, plecami do siebie. Nogi zwisały w dół. Wiązano ich razem w ten sposób, żeby nie mogli się wychylać. Byli związani sznurem pod pachami, dookoła klatki piersiowej w ten sposób, że gdy ktoś się wychylał to sznur uciskał pozostałych trzech. Żaden nie mógł samotnie opuścić wózka, który był jakby do tego zrobiony. Niektórzy jeńcy nie pozwalali się wiązać więc tłumaczono im, że droga jest wyboista – że mogą wpaść pod koła i że jest to koniecznością.
Dwóch uzbrojonych enkawudzistów wsiadało do wózka, od przodu i tyłu, i tak wyjeżdżano do lasu. Po pewnym czasie słychać było strzały – najpierw cztery a potem następne ...
Wózki te wracały do obozu puste i zabierały następną partię oficerów, po czym słychać było następne strzały. – Wszystko to nie mieściło się w logice i wyglądało na mistyfikację – jakby chciano nas nastraszyć?
Ukradkiem spotykałem się przy drutach z por. Barańskim i Łotockim oraz kom. Moszczeńskim. Spostrzeżenia nasze pokrywały się. Por. Barański powiedział "Jeżeli oni będą chcieli nas wymordować w tych bagnach, to najpierw sami zginą, skurwysyny. Nie damy się zarżnąć jak stado baranów. Jak dojdzie do ostateczności to wygarnę do nich cały magazynek – przynajmniej nasza śmierć nie przyjdzie im łatwo." Potem dodał "Stary, my możemy się już więcej nie zobaczyć. Masz tu kartkę z naszymi adresami. Może będziesz miał więcej szczęścia i przeżyjesz.
Masz tu też adres brata komandora Moszczeńskiego, który jest lekarzem i również mieszka we Lwowie. Trzymaj się stary, bo tu ktoś idzie".